Tłumy. A nawet tłumy tłumów. Nie znam dokładnej liczby dzieci uczęszczających do szkół podstawowych i średnich w Legnicy, ale miałem wrażenie, że niemal połowa z nich przemaszerowała przede mną w foyer Teatru im. Heleny Modrzejewskiej. Niewykluczone, że druga połowa zjawiła się na wcześniejszym o niecałe trzy godziny pokazie. Recenzja Henryka Mazurkiewicza.

I trudno się dziwić temu oblężeniu. W mieście nie ma teatru lalek, a choć zespół Modrzejewskiej stara się utrzymywać kontakt z młodszą publicznością, nieczęsto oferuje jej nowe tytuły. Ostatnią tego typu premierą, o ile się nie mylę, był Golec, napisany i wyreżyserowany ponad dwa lata temu przez Pawła Wolaka i Katarzynę Dworak, biorący swój tytuł od afrykańskiego gryzonia. Powstało wtedy przedstawienie dla całej rodziny, oryginalne i zabawne. Równie dobrze wspominam wcześniejszy najnajowy Rok na ziemi oraz Baśń o pięknej Parysadzie i o ptaku Bulbulezarze na podstawie orientalnej baśni w wersji Bolesława Leśmiana. Teatr niewątpliwie zasłużył na duży kredyt zaufania w tej dziedzinie.

Tym razem do inscenizacji wybrano Momo — książkę Michaela Ende, autora kultowej Niekończącej się opowieści, zaliczaną już śmiało do klasyki literatury dziecięcej. Postawiono więc na sprawdzoną historię, która nie budzi większych podejrzeń ani kontrowersji — co jest szczególnie istotne w przypadku zorganizowanych wycieczek szkolnych — a jednocześnie nie zdążyła jeszcze spowszednieć i stać się częścią skostniałego kanonu. Dodatkowo pełna jest nietuzinkowych przygód tytułowej bohaterki, a wszystko to spaja opowieść o wyjątkowo aktualnym, jak na dzisiejsze czasy, przesłaniu. Frekwencja, biorąc to wszystko pod uwagę, była niemal gwarantowana. Ale kto lub co jest w stanie z góry zapewnić sukces artystyczny? Pytanie raczej retoryczne.

Zwłaszcza że mowa o książce liczącej ponad trzysta stron, z której — ze względu na wiek widzów — należało stworzyć spektakl trwający nie dłużej niż dwie godziny. Ponadto niektóre opisane w niej perypetie aż proszą się o plan lalkowy oraz inne rozwiązania dobrze nam znane z teatru formy. Choć tego rodzaju wsparcie, jak pokazał tegoroczny przykład z Opolskiego Teatru Lalki i Aktora, gdzie Momo wystawił Jacek Bała, łatwo może zaprowadzić w ślepą uliczkę banału i nudy. Dlatego, wchodząc na widownię Sceny Gadzickiego, wypełnioną już dziecięcym śmiechem, gwarem i niecierpliwością, miałem pewne uzasadnione obawy.

Na szczęście Agnieszka Nasierowska od samego początku stopniowo, lecz konsekwentnie rozwiewała moje wątpliwości. Zarówno jako autorka adaptacji, którą uważam za wyjątkowo udaną, jak i jako reżyserka, doskonale wyczuwająca nastroje oraz umiejąca kierować energią młodej publiczności. Podążając za historią opowiedzianą przez Ende, nie trzyma się jej kurczowo. Tam, gdzie to konieczne, śmiało skraca i usuwa wątki poboczne, a gdy czuje taką potrzebę — przepisuje i dopisuje. Wszystko po to, by dobrą literaturę przełożyć na równie dobry teatr, który przecież rządzi się — o czym nie wszyscy twórcy zdają się pamiętać — nieco innymi prawami. Nasierowskiej udaje się znacznie zredukować liczbę postaci, dzięki czemu mamy szansę lepiej poznać każdą z nich, zbudować emocjonalną więź i polubić rozsądnego, wiernego Beppa (Grzegorz Wojdon), wesołego i zmyślnego Gigiego (Bartosz Bulanda) oraz Ninę (Magda Skiba), gotującą najlepsze na świecie spaghetti z klopsikami.

Główną rolę powierzono Zofii Bąk, utalentowanej studentce piątego roku wrocławskiej filii Akademii Sztuk Teatralnych, która w tym roku dołączyła do zespołu Modrzejewskiej. Sądząc po tym, jak poradziła sobie z tym niełatwym zadaniem, jest to cenny nabytek dla teatru. Bąk udało się osiągnąć chyba to, co najważniejsze — sprawiła, że nadzwyczajność jej postaci, którą szczęśliwie udało się uchronić przed infantylizacją, wydaje się zupełnie naturalna, a przez to bliska i zrozumiała. Jej Momo nie przypomina Pippi Pończoszanki, która unosi konia jedną ręką, jest ona zaledwie dziewczynką, która potrafi słuchać — choć w dzisiejszych czasach to niemal supermoc. Mimo to za wszelką cenę stara się pozostać wierna sobie i swoim przyjaciołom, zawsze gotowa, by przyjść im z pomocą.

Momo przyjdzie zmierzyć się z nietypowym i wyjątkowo przebiegłym przeciwnikiem — tajemniczymi szarymi ludźmi, czyli złodziejami czasu: Agentką Bibigirl (Katarzyna Dworak) i Agentem BLW/553c (Jakub Stefaniak). Ubrani w czarne stroje z plastikowymi narzutkami i niebieskie peruki (scenografia i kostiumy: Aleksandra Lewoń), wyglądają jak kosmici albo androidy ze starych filmów science fiction. Mimo to nie budzą większych podejrzeń wśród mieszkańców miasta. Wręcz przeciwnie, przedstawiając się jako reprezentanci Kasy Oszczędności Czasu, szybko przekonują mieszkańców, że najlepszą inwestycją na „rynku temporalnym” jest zdeponowanie własnego wolnego czasu w ich Kasie. Zaleca się to robić przy każdej okazji i na wszystkie sposoby, zwłaszcza, jak groźnie przekonuje bezwzględna Szefowa Szarych Ludzi (Zuza Motorniuk), rezygnując z beztroskiego, „bezcelowego” spędzania czasu z przyjaciółmi. Epidemia „oszczędzania” szerzy się błyskawicznie, szczególnie wśród dorosłych, których łatwo wpędzono w nieustanny wyścig optymalizacji i wydajności. Wkrótce większość z nich wpada w zapętloną, mechanicznie powtarzaną choreografię (ruch sceniczny: Witold Jurewicz i Marlena Rita Bełdzikowska), przypominającą tańce przy taśmie produkcyjnej z Dzisiejszych czasów Chaplina.

Na szczęście Momo nie będzie musiała stawiać czoła szarym ludziom w pojedynkę. Oprócz przyjaciół, których tajemniczy przeciwnicy niestety potrafili przechytrzyć, do pomocy staje Kasjopeja (w tej roli świetna Magda Biegańska) — uprawiająca tai chi żółwica-przepowiadaczka, mająca w sobie sporo Mistrza Oogwaya z Kung Fu Pandy. Kasjopeja to wierna towarzyszka Hory, a właściwie Mistrza Secundusa Minutiusa Hory, zarządcy czasu, który rozdziela ludziom ten najcenniejszy z zasobów. W tej roli Paweł Wolak, wyglądający jak połączenie mieszkańca greckiego Olimpu i Pana Kleksa, dodaje postaci wyjątkowej charyzmy. Nawet z tak potężnym wsparciem Momo będzie musiała wykazać się niezwykłą odwagą i siłą ducha.

Nasierowska i Lewoń przenoszą akcję na dawną scenę teatralną, która staje się domem Momo, a także miejscem, gdzie Beppo, Gigi i Nina zanurzają się w krainę kreatywności, wyruszając na kolejne niewiarygodne przygody. W tle wznosi się półkolista zasłona z długich, białych taśm, zza których wyłaniają się postaci i w których znikają. Stanowi ona także ekran dla wizji Bartosza Bulandy — surrealistycznych animacji, które pobudzają wyobraźnię najmłodszych. Jednak nie tylko wyobraźnia dostaje tu przestrzeń do działania. Momo w Legnicy tętni pomysłami, jak wciągnąć dziecięcą publiczność do współtworzenia świata przedstawionego: od prostych pytań i zagadek, po aktywne gry i zabawy, a nawet warsztaty aktywności protestacyjnej! Widownia z entuzjazmem uczestniczy w tych interakcjach, a zespół sprawnie radzi sobie z chwilami nieokiełznaną energią młodych widzów.

Choć Momo to przede wszystkim wspaniała rozrywka, stanowi też solidnie skonstruowaną antyutopię, dostosowaną do wieku młodych widzów. Spektakl skłania do refleksji również dorosłych, którzy przyzwyczaili się — a częściowo i pogodzili — z nieustannym „wyścigiem szczurów”, nadgodzinami i koniecznością bycia dostępnym 24/7. Osoby zainteresowane tym tematem odsyłam do książki Zofii Smełki-Leszczyńskiej Cześć pracy. O kulturze zap**dolu. Na szczęście nowe pokolenia bliższe są przekonaniu: „praca jest częścią mojego życia, a nie jego sensem”. Dlatego domagają się elastycznych godzin pracy, możliwości pracy zdalnej, wsparcia psychologicznego, a przede wszystkim czasu dla siebie, przyjaciół, na życie. Jeśli nie uda się im przeprowadzić tej rewolucji, to następcy wychowani na spektaklach takich jak legnickie Momo z całą pewnością mają wszelkie szanse, by to zrobić. Szarych ludzi pokonuje się kolorowym teatrem!

(Henryk Mazurkiewicz,Czas na życie”, https://teatralny.pl/, 6.11.2024)