Łukasz Kos wraca do Legnicy i do Hanocha Levina zarazem – cztery lata temu, w szczycie pandemii, w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej wyreżyserował streamingownane czytanie Wszyscy chcą żyć, teraz na żywo wystawia Płaksy. Pisze Magda Piekarska.

Zestawienie obu tytułów nie ma nic z przypadku – w pierwszym tekście izraelskiego dramaturga znajdziemy opowieść o rozpaczliwych próbach wymknięcia się śmierci, w drugim o ratunku przed nią nie ma nawet mowy, stawką jest zachowanie w ostatecznym starciu najmniejszego choćby marginesu godności.

Płaksy, czyli historie konających w miejskim szpitalu w Kalkucie, staną się jeszcze bardziej dojmujące, jeśli uzupełnimy je o kontekst, w jakim tekst powstawał. Levin pracował nad nim w 1999 roku, kiedy sam chorował na nowotwór, który wkrótce odebrał mu życie. Pisał Płaksy niemal do ostatnich chwil, w szpitalu w Tel Awiwie, równolegle pracując nad wystawieniem tej sztuki – tego drugiego celu nie zdążył już zrealizować. Groteskowy kabaret, w którym bezczelnie robi jaja może nie tyle z pogrzebu, co z umierania i towarzyszącego mu cierpienia, jest jak pięść z wystającym z niej kciukiem podsunięta śmierci pod nos. Bo cóż to za pomysł – samemu umierając w cierpieniach, swoim konającym bohaterom zwielokrotnić te tortury (wiadomo, że gdzie jak gdzie, ale w publicznym szpitalu niemal ośmiomilionowej metropolii może być tylko gorzej), zamiast na niosącą ukojenie morfinę, skazując ich na oglądanie scenicznej krwawej jatki serwowanej przez personel?

Ale konkretnie – już we foyer Modrzejewskiej wita nas obsługa widowni cała na biało, z plakietkami z napisem „salowa” na piersiach. Szybko okazuje się też, że jeśli ktoś się do teatru wyszykował, źle tym razem trafił – na krzesłach czekają na nas flizelinowe zielone jednorazowe fartuchy, takie same, jakie wkładamy podczas odwiedzin naszych ciężko chorych bliskich, choć w tym konkretnym przypadku upodabniają nas raczej do studentów jakiejś medycznej akademii, podglądających szpitalne procedury. A potem już nic nie zostanie nam oszczędzone – będziemy patrzeć, jak leje się krew, towarzyszyć w odchodzeniu, a nawet chóralnie jęczeć z bólu. Przy czym – trzeba zaznaczyć – będziemy się też całkiem często śmiać, i będzie to śmiech oczyszczający. Bo ten tekst ma moc pozwalającą wypuścić z płuc nadmiar powietrza, uwolnić to usztywniające napięcie, wypchnąć z tyłka kij, jaki wwierca się tam w zderzeniu z perspektywą ostateczności.

Od początku jest też jasne, że nie można było trafić gorzej – szpital jest przepełniony, personelu może i nie brak, ale środków zdolnych ulżyć w bólu – z pewnością. Konających, którzy nijak już nie rokują, upycha się więc na łóżkach ciasno jak śledzie. Chwilę ledwie potrwa luksus, jakiego zazna pierwszy z nich (Anita Poddębniak), mogąc jęczeć w samotności, bo zaraz dołożą do niego drugiego (Ewa Galusińska), a na dokładkę mikrego, zdziecinniałego dziadziunia (Paweł Palcat), zdolnego skulić się w nogach. Konsylium pod wodzą ordynatora (Bogdan Grzeszczak) przez tę salę ludzkiej nędzy przemknie jak wicher, na dłużej zatrzyma się jedynie młodsza z pielęgniarek (Arkadiusz Jaskot), ta mniej doświadczona, a zatem wciąż jeszcze wrażliwa na cierpienie, dopóki nie przegoni jej oddziałowa (Małgorzata Urbańska), cyniczna i kostyczna niczym siostra Ratched. Usiądzie gdzieś w kącie sanitariusz (Mateusz Krzyk), niewiele mając do powiedzenia – i tak nieźle, biorąc pod uwagę, że większą część przedstawienia spędzi, leżąc, jako martwy wartownik.

Bo z braku innych środków zdolnych koić ból konających personel stawia na arteterapeutyczny spektakl. Nie, nie, nie zobaczymy tu żadnych klownów, niosących żart, uśmiech i humor przez szpitalne sale – idea jest daleko bardziej awangardowa, prowokacyjna i idąca na zwarcie z kluczowym problemem. Oto trójka na wpół żywych staje się wraz z nami publicznością greckiej tragedii Cierpienia Agamemnona i jego śmierć, w której płonąca żądzą zemsty Klitajmestra (Urbańska) niesie śmierć wartownikowi, który przegapił upadek Troi (Krzyk), Agamemnonowi, który wrócił po dekadzie z pola bitwy (Grzeszczak) i Kasandrze, którą zabrał ze sobą jako brankę (Jaskot). Inaczej niż we Wszyscy chcą żyć, z tą śmiercią nie ma mowy o targach, choć każde ze skazanych ich próbuje, nawet brocząc obficie krwią i konając, czepiając się łapczywie ostatniej nitki łączącej ich z życiem – strażnik próbuje wziąć Klitajmestrę metodą „na starą matkę”, Agamemnon „na starą miłość”, a Kasandra „na młodość i niewinność”. Daremnie – ramię wymierzające cios pozostaje niewzruszone.

Na prawach paradoksu ten obraz krwawej jatki zasysa trzyosobową widownię stłoczoną na szpitalnym łóżku i sprawia, że kiedy nadchodzi ta prawdziwa śmierć, spoza nawiasu odgrywanego na szpitalnym oddziale spektaklu, okazuje się dla kontrastu prawdziwie łagodna i łaskawa. Dochodzi od odwrócenia ról – zalany krwią Agamemnon, opętana mordem Klitajmestra, wieszcząca Kasandra stają się naraz empatyczną widownią tego intymnego zdarzenia. „Jak żeśmy się nie połapali: to nie my, a wy jesteście widzami” – mówi konający grany przez Ewę Galusińską. Widzami prawdziwego misterium śmierci, które trwa jednak zaledwie ułamek chwili, po której odhumanizowana mechanika konania wraca na stare tory – na zwolnione miejsce personel upycha kolejnego konającego (Anna Siennicka), a choć młodsza pielęgniarka robi wszystko, żeby pocieszyć dziadunia, to cud, na który on sam liczy przed śmiercią (zobaczyć jej cycki i tyłek) nie ma prawa się zdarzyć.

Cała warstwa plastyczna spektaklu, nad którą pracowali Paweł Walicki (scenografia) i Barbara Sikorska-Bouffał (kostiumy), a częściowo i audialna – z uniformami personelu, fartuszkami, pampersami i wełnianymi skarpetami konających, z noszami, szpitalnymi łóżkami, metalowymi drzwiami, z wyciem karetek dobiegających gdzieś spoza tej przestrzeni, z szerokim repertuarem medycznych rekwizytów, z których „uszyte” jest przedstawienie serwowane umierającym – to wszystko przenosi nas niemal jeden do jednego w szpitalną przestrzeń. Jesteśmy niby w Kalkucie, ale tak naprawdę wszędzie – w jednym z publicznych szpitali, jakich wiele na całym świecie i w których kołdra zawsze jest za krótka, żeby marnować ją na otulanie przypadków beznadziejnych.

Kos jednak ten pozór realizmu szybko przełamuje, podkreślając Levinowski rys groteski, choćby poprzez obsadę ról męskich aktorkami, które grają z doczepionymi wąsami i brodami, a jednej z kobiecych – aktorem (Jaskot jako pielęgniarka i Kasandra w peruce i z doczepionym biustem). To przerysowanie jest jeszcze mocniejsze, kiedy dochodzi element teatru w teatrze i łazienka z wanną i złotymi kafelkami z folii staje się sceną krwawej łaźni zgotowanej przez Klitajmestrę z pomocą strumieni wylewanej ze słoików i tubek sztucznej krwi.

Zarazem ta grecka tragedia osadzona w realiach współczesnej umieralni wpisuje tę powszechną szpitalną śmierć w ramy archetypu. Ten rys pogłębia też muzyka Dominika Strycharskiego, żywo istniejąca w spektaklu za sprawą tak gitar czy fletów, jak i instrumentarium podprowadzonego z sali zabiegowej – niezależnie od źródeł dźwięków w kompozycjach pojawia się prowadzący nas w stronę antyku ton.

Trzeba powiedzieć, że Płaksy nie miały łatwego startu – przed wakacjami spektakl zagrano tylko raz, pod koniec czerwca, a biorąc pod uwagę odstęp między tamtym pokazem a październikowym drugim setem, można go uznać za prawdziwie premierowy. Zespół musiał mieć pod górkę, bo mówimy o tekście, który wymaga nieustannego balansowania między konwencjami – od uproszczonego, niemal plakatowego rysu postaci, przez umowność, ironiczny nawias, po czuły realizm. Takie przejścia, zwłaszcza w rolach trzech konających, są niezwykle trudne do uzyskania, bo wymagają zmiany tonacji niemalże w mgnieniu oka. Oglądałam trzeci spektakl w październikowym secie i miałam wrażenie, że tak jak zespół jest znakomity i niezwykle sprawny jeśli chodzi o tempo, dynamikę i mocniejszą kreskę, którą już na wstępie są zarysowane postaci, to trudniej bywa z wydobyciem z nich tej ukrytej, lirycznej nuty. To się udaje Anicie Poddębniak w scenie śmierci, tego się łapie momentami Paweł Palcat, ale trudno nie odnieść wrażenia, że legnickie Płaksy potrzebują jeszcze odrobiny czasu i obecności na scenie, żeby te kontrasty udało się w pełni wydobyć. A bez nich spektakl jest wprawdzie niebywale efektowny, dynamiczny, jednak cierpiący na rodzaj bradykardii – jego serce bije nieco zbyt wolno, a uderzenia są słabo wyczuwalne.

(Magda Piekarska, „Ze śmiercią im do twarzy”, https://teatralny.pl/, 16.10.2024)