Przede mną okienko na biały prostokąt – na ekranie komputera niby-kartka czeka, aż zapełnię ją słowami. To wdzięczna forma pracy – łatwo można usunąć wszystkie nietrafione stwierdzenia, klawisze stukają cicho i na palcach nie ma tych nieprzyjemnych odcisków, które zawsze robiły się od długotrwałego trzymania długopisu. Pisze Magda Drab w swoim comiesięcznym felietonie z cyklu „5000 znaków”.

Piękne mamy czasy. Można wypluwać słowa w nieskończoność, w nieskończoność je skreślać i nikt się nawet nie dowie, jaki autor był niezdecydowany, ile błędów popełnił i jak się namęczył, zanim zapełnił stronę. Nie to co tradycyjna kartka – ucieleśnienie ograniczenia. Ekrany mają swoje bezkresne horyzonty, a na kartce, gdzie nie spojrzysz, jakaś granica albo narożnik. Nie można się szczególnie zapędzić albo pleść trzy po trzy. Na kartce człowiek musi się zwyczajnie pomieścić. Bardzo to staroświeckie. Gdyby kartkę wynaleziono dziś, z pewnością nie zdobyłaby popularności. A jednak wbrew oczekiwaniom produkcja papieru stale rośnie. Człowiek nie rezygnuje z kartki, tylko toczy walkę z ograniczeniem, wytwarzając kolejne arkusze. Przeciętny Polak zużywa rocznie sto czterdzieści trzy kilogramy papieru. To wszystkie wypłakane chusteczki, zmięte w kieszeni bilety do teatru, paragony i ulotki firm, których usługi zupełnie posiadacza ulotki nie interesują. Co roku wyrasta nowy stosik makulatury, za którym stoi bezkres podróży, zakupionych produktów, spotkań i rozlanych kaw. Patrzę na swoją sypialnię i zastanawiam się, ile miejsca zajęłyby wszystkie zgromadzone przeze mnie stosiki. Nie pomieściłabym ich na pewno w tych czterech ścianach. Musiałabym zaanektować też przedpokój, kuchnię, łazienkę, a może nawet kupić większe mieszkanie. A przecież kartka to i tak jeden z ostatnich dyscyplinujących elementów w czasach nielimitowanych rozmów i esemesów, wielkiej dolewki, open barów, szwedzkich stołów, kredytów i debetów.

To właśnie kartka była podstawowym rekwizytem wszystkich reglamentacji. Gdy po latach kryzysu, kiedy to ludzie zajmowali się dzieleniem zapałek (podobno specjalnym nożem można było podzielić zapałkę nawet na cztery pełnowartościowe części), nadeszła wojna, to wraz z nią pojawiły się kartki. Były za okupacji, doczekały pokoju i na dobre rozgościły się w PRL-u. Państwo pilnowało zrównoważonego spożycia cukru, słodyczy, mięsa, alkoholu i tłuszczów, czyli wszystkich tych produktów, z których ograniczeniem we własnym zakresie społeczeństwo radzi sobie dziś tak nieudolnie.

Niezwykle użyteczne były też karty telefoniczne. Pamiętam ich barwne awersy z ekscytująco połyskującymi złotymi chipami albo gładkie paski magnetyczne, z których próbowałam odczytać liczbę zużytych impulsów. Gdy jako dziecko, ogarnięta niepohamowaną tęsknotą za rodzicami, w spazmach rozpaczy dzwoniłam do nich z ośrodka wczasowego, musiałam bardzo precyzyjnie rozplanować moją wypowiedź. Musiałam zostawić proporcjonalnie dużo czasu na streszczenie wydarzeń z wakacji, wyrażenie miłości oraz łzy i rozpacz. W tamtych czasach nie można było płakać do woli, bo impulsy kiedyś się kończyły, a inni wczasowicze czekali w kolejce. Karta telefoniczna z pewnością uczyła wyboru priorytetów oraz tego, że nie można cierpieć wiecznie. Rozsądnie było poświęcić na to maksymalnie dwa impulsy, a potem przejść do rzeczy. To była ważna nauka, którą odbiera się obecnie w gabinetach psychoterapeutów – na rozpacz trzeba sobie pozwolić, ale nie należy trwać w niej zbyt długo. Równie wiele zasług można przypisać kartkom pocztowym. Nawet gdy ktoś chciał nagiąć lakoniczną formę, do której zmuszała pocztówka, i zawijał tekst jak muszlę ślimaka, musiał podjąć pewne decyzje i wyważyć słowa. Trudna i zdawałoby się zbędna umiejętność w czasach postów i chatów.

Dziś kartki żywnościowe, pocztowe i telefoniczne można nabywać jako artykuły kolekcjonerskie. Znalazłam pokaźne zestawy oprawione w albumy na kilku aukcjach internetowych. Nie są drogie. Można kupować do woli kartki na mięso czy pełne impulsów karty telefoniczne i wcale nie zbiednieć. Bardzo przystępne hobby dla osób z usposobieniem sentymentalnym.

W otaczającej rzeczywistości, której hasłem reklamowym mogłoby być: „Sky is the limit”, teksty prasowe takie jak ten felieton wydają się reliktem. Oto przed autorem wyrasta kartka, na której musi znaleźć się określona liczba znaków i pojawia się przymus wyboru, co w tych granicach umieścić. Codzienność nie zmusza już do treningu, więc kolejną godzinę pocę się nad kartką, piszę mój dziaderski tekst utrzymany w klimacie „kiedyś to było”, a dookoła mnie ludzie przeżuwają swoje zestawy powiększone, czyszczą magazyny, dobierają gratisy, uzyskują dostępy, scrollują oferty miłosne na portalach randkowych, woda z kranów wycieka, półki się uginają… Bezkres możliwości. Coś jakby wolność, do której tyle wieków dążyła ludzkość, a w której cienka i niewielka kartka wydaje się czymś wyjątkowo realnym, czego można się złapać, by utrzymać się na powierzchni.

(Magda Drab, „5000 znaków. Bez limitu”, „Miesięcznik Teatr” nr 6/2024, https://teatr-pismo.pl/)