„Jak coś się robi z miłości do świata, to świat to potem oddaje”.Z Jackiem Głombem, dyrektorem Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy rozmawia Krystian Węgrzynek.

Kontaktował się Pan z szefem Torcidy? Bo z „grupą trzymającą władzę" na Zakaczawiu toczyły się przecież przed premierą rozmowy.

W Legnicy się na takie rozmowy wybrałem, Ale tam była inna sytuacja - byłem u siebie. Wiedziałem, że próby będą w Kolejarzu [budynku starego kina w Legnicy, zburzonym w 2014 r. - KW] i troszkę się bałem o moich aktorów. Balladę o Zakaczawiu robiłem 20 lat temu. Tu i teraz to inna sytuacja. Rozmowy z kibicami prowadziła Kasia Knychalska [autorka scenariusza Chopców z Roosevelta - KW]. Natomiast ja spotkałem się z Darkiem Chojnackim, który jest aktorem Teatru Śląskiego i zagorzałym kibicem Górnika Zabrze. Byliśmy na meczu Górnika, a potem wybraliśmy się do knajpy na dłuższą rozmowę.

Czy to nie był jednak pomysł Jerzego Makselona? [do 1 września 2023 r. był dyrektorem Teatru Nowego w Zabrzu- KW].

Znam się z Jurkiem od dawna. Często rozmawialiśmy o klasyce, a czasem o lokalnych tematach. A nie ma przecież lepszego lokalnego tematu w Zabrzu, jak Górnik. I nie ma lepszej książki na ten temat jak książka Pawła Czado. A Kasia absolutnie nie jest kibicem, nie jest fanką futbolu i właśnie dlatego zaprosiłem . ją do napisania tego tekstu. Uważam, że potrzebny jest dystans wobec świata, żeby stworzyć dobrą opowieść.

Ale Maciej Kaczor to chyba gra z miłości do futbolu?

Maćka nie było w pierwotnej obsadzie. On napisał do mnie maila, że jest zakochany w Górniku, że grał w czwartej lidze... No i znalazł się w obsadzie, bo uznałem, iż bohaterem tego spektaklu musi być piłka i muszę mieć przynajmniej jednego zawodnika, który umie tą piłką operować. A robi to dobrze do tego stopnia, że Górnik zastanawia się, czy go nie włączyć do składu (śmiech). Wydaje mi się, że to jest bardzo ważny spektakl dla Zabrza. Tam jest też kibic wzorowany na jednym z najwierniejszych kibiców Górnika, Stanisławie Leonie Sętkowskim. Taki człowiek bardzo wpisany w tę piłkarską rzeczywistość. Po każdym meczu dawał koguta piłkarzom. Miał po śmierci prawdziwy piłkarski pogrzeb, zorganizowany przez kibiców Górnika.

Bo to przecież nie jest spektakl tylko dla kibiców?

Zamówienie było proste - mamy poszerzyć grupę społeczną ludzi, którzy chodzą do teatru w Zabrzu. Co zrobić, żeby przyciągnąć kibiców do teatru? Doszliśmy do wniosku, że Górnik Zabrze, obok Kardiologii, to wielka ikona miasta. Trzeba zrobić spektakl o złotych latach Górnika. Takie były ustalenia z Jurkiem. I to się w jakimś sensie udało. Mieliśmy generalną, na którą przyszli m.in. kibice Górnika. Potem była premiera, na której pojawili się piłkarze ze złotej drużyny: Jan Banaś, Stanisław Oślizło, Hubert Kostka, Henryk Latocha. Przyszli widzowie na spektakl i on im się bardzo spodobał. Wie Pan przecież, jaki ja robię teatr. Najpierw musi być zauroczenie tym konkretnym światem, a potem przychodzi cała reszta.

Światem w ogóle, czy tym - by użyć określenia Stanisława Bieniasza - światem najmniejszym?

Oczywiście, że ten świat najmniejszy, świat wspólnot i małych środowisk jest mi bliższy. Ja jestem '64 rocznik, więc sukcesy klubu pamiętam jak przez mgłę. A wtedy Górnik to była naprawdę ogólnopolska sprawa, a nie tylko zabrzańska czy śląska. I to tłumaczyłem aktorom, bo przecież nie wszyscy są kibicami i nie wszyscy chodzą na mecze.

Mnie zafascynowała nowa publiczność w Teatrze Nowym, która przyszła na przedstawienie - oglądali spektakl jak piłkarskie widowisko.

Ludzie z reguły dobrze mówią o tym przedstawieniu.

Czyli dla Pana, który na potrzeby teatru, potrafił zagospodarować najciemniejsze zakamarki Legnicy, to jest sytuacja naturalna - przedstawienie ma przyciągnąć do teatru publiczność, która jeszcze w nim nie była.

Tak. Dobry jest przykład „Zakaczawia”. To była opowieść dla tej dzielnicy. Dopiero potem zobaczyliśmy, że to jest ważne dla Polski. Chcieliśmy zrobić przedstawienie dla tych ludzi, którzy wychodzą z sąsiedniej bramy albo piją tam wino. To było dla nich. Jak się coś robi z miłości do świata, to ten świat potem to oddaje. Taką mam dewizę.

Przerzuca Pan pomost pomiędzy dolno - i górnośląskością? Tak odebrałem monolog Janiny Dębówny w „Balladzie o Zakaczawiu” wypowiadany po śląsku.

Gra ją Kasia Dworak, urodziła się w Bytomiu. Mówienie po śląsku nie było więc dla niej problemem. Jej koleżanka, Beata Pawlik, przepisała te kwestie, które zresztą w scenariuszu przewidziane były dla postaci, która miała nazywać się Jan Dąb. Ostatecznie zdecydowałem, że ta historia będzie lepsza, kiedy opowie ją kobieta. Zresztą kobiet jest więcej na świecie i mam w zespole lepsze aktorki niż aktorów (śmiech).

Czy to wszystko miało jakiś wpływ na Pana teatralne wyprawy na Górny Śląsk?

Nie miało. Zaczęło się od tego, że w 2004 r. zrobiłem swój pierwszy spektakl poza Legnicą – „Ryszarda III” w Bydgoszczy - i od tego momentu wszystko ruszyło. Potem jeszcze było w Zielonej Górze „Zabijanie Gomułki” [2007]. Często jestem wynajmowany do teatrów lokalnych i już mnie krew zalewa (śmiech). Ale rozumiem, jak ważne są te tematy dla lokalnej publiczności. Ja nie jestem kibicem Górnika, tylko Wisły Kraków. Jak Pan wie, Wisła ma „mocną kosę" z Górnikiem i to jest historycznie umotywowane.

Wracam do pytania o śląski język na scenie. On dla mnie budował ciekawe ramy dla tej legnickiej opowieści. Tak szukał Pan języka lokalnego?

Szukałem wtedy prawdy. Tak mi się wydaje teraz, kiedy próbuję to sobie po latach odtworzyć. Ale było też tak, że mnóstwo migrantów przyjechało po wojnie do Legnicy. To byli nie tylko ludzie z kresów, ale także ludzie ze Śląska. Dla mnie w tym kontekście było oczywiste, że jak artystka mówi po śląsku, to ja jej taką rolę powierzę, bo to ją rozwija, ale dla mnie będzie walorem spektaklu. A trzeba jeszcze dodać, że kino Kolejarz mieściło się koło bocznicy kolejowej, na której wszyscy wysiadali. Tam przyjeżdżały te transporty, więc naturalne było, że przyjeżdżający zajmowali najpierw Zakaczawie; dopiero później szli do miasta, do centrum. Zakaczawie to dzielnica zbudowana przez Niemców dla biednych robotników. Toalety na piętrze to codzienność zakaczawian. I teraz trochę nie wiemy, co z tym zrobić. Obecna władza ma jeden pomysł na tę dzielnicę - burzyć kolejne kamienice...

Wróćmy na Górny Śląsk. Ja widziałem trzy Pańskie spektakle: „Czarny ogród”, „Wiele demonów” oraz „Chopcy z Roosvelta”. Czy coś przeoczyłem?

No jeżeli Bielsko-Biała jest na Górnym Śląsku...

Bielsko tak, Biała to Małopolska.

Jeżeli tak, to jeszcze „Cesarz Ameryki” w Bielsku-Białej.

To raczej historia wspólnoty galicyjskiej... Manifest kontrrewolucyjny, którego jest Pan współautorem [2011 r. - KW], zaczyna się punktem „w obronie wspólnoty". Czy czasem udaje się Panu „odzyskać utraconą tożsamość" miejsca, o którym Pan opowiada?

W jakimś sensie się to udaje. Jeśli robi się coś w dobrych intencjach, to świat to oddaje.

No tak, już ustaliliśmy, że z zewnątrz opowiada się lepiej.

Oczywiście, że tak. Do „Ballady o Zakaczawiu” wynajęliśmy Maćka Kowalewskiego, który w ogóle nie miał nic wspólnego z tą dzielnicą, z tym światem, z tą historią. My byliśmy z Krzyśkiem [Kopką - KW] zanurzeni w tym świecie, zbieraliśmy te opowieści. My mu to przekazaliśmy, a on napisał dialogi i stworzył pełny scenariusz.

Jakbyśmy sobie krótko przypomnieli te dwa wcześniejsze spektakle... „Czarny ogród” to był reportaż historyczny? Współczesny? Interwencyjny?

To była część projektu Roberta Talarczyka, mojego kolegi i faceta, który się wychował teatralnie na Legnicy i dlatego robi, między innymi, taki teatr, jaki robi. Robert miał pomysł, żeby reżyserzy spoza Śląska zrobili cykl spektakli o Śląsku.

I w ramach tego cyklu Śląsk święty/ Śląsk przeklęty zdecydował się Pan przenieść na scenę reportaż Małgorzaty Szejnert?

Pomyślałem o „Czarnym ogrodzie” w sposób naturalny. Po pierwsze ta książka mi się strasznie podobała. A po drugie uznałem, że to jest opowieść dla mnie.

Ale książka Małgorzaty Szejnert - bez głównego bohatera, z mnóstwem wątków, z wieloma planami czasowymi - była chyba bardzo trudna do przełożenia na język spektaklu?

Nie odsłaniając kulisów tej historii, przyznaję, że mieliśmy problemy z wyrazistością opowieści, ale uważam, że wyszedł z tego ważny spektakl. Odkrywałem później, że w różnych nieoczywistych miejscach są ludzie, którzy to przedstawienie doceniali. Na przykład Karol Kołakowski, rzecznik prasowy Górnika Zabrze, napisał pracę licencjacką o tym spektaklu. Ale i pamiętam, że na premierę przyszła Małgorzata Szejnert i była zachwycona tym, że z nieteatralnej historii zrobiliśmy opowieść teatralną.

Końcówka tego spektaklu nie była już związana z tekstem, a z późniejszymi wydarzeniami - zabójstwem dyrektora kopalni Staszic. Chciał Pan chyba położyć mocniejszy akcent na śląskie tu i teraz, a w mniejszym stopniu na opowiadanie dziejów minionych?

Nie robię „historycznych" spektakli. Jestem wprawdzie historykiem z wykształcenia, ale nie interesują mnie spektakle oddalone od rzeczywistości. Nie chcę opowieści o dawnym świecie na scenie, ale staram się, by historia, opowiadana tu i teraz, była dotkliwa dla ludzi.

Zapewne ta teatralna opowieść przeobrażała się w czasie przygotowywania spektaklu?

Oczywiście. Krzysiek Kopka napisał szkielet, a myśmy go w czasie prób wielokrotnie zmieniali. Przecież robiłem ten spektakl z ludźmi ze Śląska, którzy przynosili ze sobą mnóstwo historii... Potem, po rozmowach bodajże z Olą Czaplą-Oslislo, dopisałem prolog w niebie.

Drugi spektakl, który Pan wyreżyserował w Teatrze Śląskim, to „Wiele demonów” na podstawie powieści Jerzego Pilcha.

Zrobiłem „Wiele demonów” - żeby było jasne - bo wcześniej zrobiłem ten spektakl w Gruzji, w Batumi [premiera w Państwowym Teatrze Dramatycznym w Batumi w 2016 r. - KW]. Tam jednak „wyrzuciłem" wątek ewangelicki, co jest zapewne niewyobrażalne, ale w Gruzji ten wątek był nieistotny, niezrozumiały. Potem namówiłem na to Roberta. Ja jestem zakochany w Pilchu - to jest fantastyczna literatura.

Podzielam ten entuzjazm.

„Wiele demonów” wydaje mi się jego najgłębszą i najdojrzalszą książką. A naturalne mi się wydawało, skoro Teatr Śląski mieści się niedaleko kościoła ewangelickiego, że robię to tutaj. To była w zasadzie ta sama adaptacja. Tutaj jednak przywróciliśmy wątek sporów ewangelicko-katolickich. Dlatego na katowicką premierę zaprosiłem ks. Waldemara Szajthauera, proboszcza Parafii Ewangelicko-Augsburskiej w Wiśle. Waldek mówił mi bardzo dobrze o Pilchu. Wspominał spotkanie autorskie w Domu Zdrojowym, którego się Jurek bardzo obawiał, bo bał się, że wiślanie będą mieli pretensje o to, co o nich napisał. A spotkał się z wielką, powszechną akceptacją.

Czy przygotowując spektakl o Wiśle, miał Pan świadomość, że robi spektakl o Śląsku?

Nie wszystkim Wisła się ze Śląskiem kojarzy. Dla mnie to nie ma znaczenia, czy to jest o Śląsku, czy nie o Śląsku. Ja bardziej myślę o małych wspólnotach, o małych światach. Debiutowałem w teatrze w Tarnowie (pochodzę z tego miasta) spektaklem „Książeczka” na podstawie powieści Jana Bielatowicza, która jest hymnem na część przedwojennego Tarnowa. Co ważne, wychowałem się w domu na Strusinie (dzielnicy „kolejowej" miasta), w domu rodzinnym zbudowanym przez mojego dziadka w 1926 roku. Niestety, oboje rodzice zmarli w 2021 r., tato był dziennikarzem, mama polonistką w liceum, rodzice „nauczyli mnie czytać" (dedykowałem im książkę o Bielatowiczu zatytułowaną „Zielony Jasiek”).

A wracając do książki „Wiele demonów”… Pilch zdecydowanie opisuje wspólnotę ewangelicką.

Ale ci jego ewangelicy to nie są luteranie poważni, oficjalni, tylko tacy nasi; wiślańscy luteranie są specyficzni. Jednak są bliżsi światu niż luteranie w Katowicach. Przecież nie mamy bohatera - ewangelika - nie licząc oczywiście postaci stworzonych przez Pilcha - w polskiej literaturze, czy w polskim kinie.

A nam się ewangelicyzm kojarzy z tym smutnym pastorem pokazywanym przez Bergmana w filmach, a nie na przykład z ojcem Pilcha w Wiśle. Chodziło mi o to, żeby to odkręcić, żeby była jasność w tym świecie. Żeby nie było takiego smutku. I wydaje mi się, że - mimo iż jest to ponura powieść - to nam się to udało w „Wielu demonach”.

Dla Pana Pilch to najważniejszy literacki twórca lokalnych światów?

Dla mnie Pilch to w ogóle najlepszy pisarz w Polsce. I ubolewam, że w teatrze jest niewykorzystany. Przecież Jurek pisał świetne dialogi! A co aktor robi na pierwszej próbie spektaklu? Wertuje scenariusz, pod kątem tego, co będzie mówił w spektaklu. Więc aktora to bardzo interesuje i publiczność zresztą też. Utwierdziłem się w tym przekonaniu po sukcesie „Zabijania Gomułki” [premiera adaptacji powieści „Tysiąc spokojnych miast” w Zielonej Górze 2007 r„ remake w Legnicy 2013; Teatr Telewizji 2018 - KW]. To była moja pierwsza praca nad Pilchem. Pamiętam entuzjazm widowni w czasie monologów Józefa Trąby, które są przecież sążniste... Pamiętam, jak na nasz spektakl warszawski przyszedł Jurek. To było jedyne przedstawienie, które oglądał na żywo. Graliśmy w dzielnicy fińskiej w Warszawie, bo chodziło nam o przestrzeń magazynową. I tam, na tym spektaklu, wszyscy patrzyli na autora, śledzili każdą jego reakcję - na przykład jak się Jurek zaczynał śmiać, to wszyscy zaczęli zanosić się śmiechem.

Robiąc „Chopców z Roosevelta” nie myślał Pan zapewne o tym, że powstała jakaś śląska trylogia... A gdyby przyjąć, że Wisła jest częścią Górnego Śląska, to wręcz górnośląska.

Mówi Pan o Górnym Śląsku, a mnie przychodzi na myśl taka sytuacja. Robiłem spektakl „Orkiestra” [premiera w cechowni Zakładów Górniczych Lubin - 2011 r., Teatr Telewizji - 2015 r. - KW] poświęcony kopalni miedziowej... Bo wy macie super-mitologię. Macie trylogię Kutza, macie książki Twardocha, macie wszytko, nie? A tam jest Ziemia Odzyskana, tam nie ma nic... Jurek Kapuściński, ówczesny szef telewizyjnej Dwójki, bardzo chciał mi pomóc w promocji tego spektaklu. I zaproszono mnie do dyskusji w programie Kamila Dąbrowy „Kultura, głupcze”, w którym było pięciu ludzi z Górnego Śląska i ja jeden z Dolnego Śląska. (śmiech) A Warszawie wszystko jedno, czy to jest spektakl o Górnym, czy o Dolnym Śląsku.

A właśnie - czy Pan jest dyrektorem śląskiego teatru?

Jestem dyrektorem teatru dolnośląskiego. Nawet zaproponowałem marszałkowi województwa, by w związku z ogromnym problemem z finansowaniem teatru i z jego sytuacją prawną zmienić nazwę teatru na Dolnośląski Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy.

Zatem jesteście teatrem dolnośląskim?

Jesteśmy teatrem dolnośląskim i w tym sensie, że sami kreujemy pewne wydarzenia. Byliśmy jako Teatr włączeni w realizację projektu Wrocław- Europejska Stolica Kultury 2016. Robiliśmy taki spektakl „Skarb wdowy Schadenfreude” w 2016 roku. Robert Urbański napisał scenariusz, a śp. Lech Raczak (mój wielki teatralny mentor) reżyserował. Był taki projekt w ramach ESK Teatr w podwórkach i myśmy grali na podwórkach, rynkach, placach. Tak, kochamy takie przestrzenie. Niestety mamy problem z tożsamością Dolnego Śląska. Ale to nie tylko nasz problem. Myślę, że dużo nad tym pracujemy: „Ballada o Zakaczawiu”, „Orkiestra”, „Łemko” - to chociażby są nasze dolnośląskie spektakle.

Opowiedział Pan już wszystkie najważniejsze historie związane z Legnicą i okolicą.

Tematy ciągle leżą na ulicach. Jednak nie możemy co miesiąc reżyserować spektakli lokalnych, a i mój zespół nie może takich grać tak samo często. Ale na przykład dzisiaj o 18.00 jest grany w Legnicy spektakl „Wodewil Legnitz albo ostatnia noc Republiki Weimarskiej”. To jest kolejna nasza próba, tym razem musicalowa. I bardzo się cieszę z przyjęcia, bo już gdzieś nas nazwano teatrem muzycznym. Mnie to ucieszyło i skonfundowało (śmiech).

Już 30 lat działa Pan w Legnicy. W 1993 jako zastępca kierownika artystycznego w teatrze, a potem już jako dyrektor. Udało się Panu przez te trzy dekady wychować publiczność?

Tak. Ona nie jest za duża. Z Teatrem Śląskim nie mogę konkurować. Nie dodaję tej wartości Robertowi, ani nie ujmuję sobie. Po prostu dużo zależy od miejsca, w którym się robi teatr. Natomiast na pewno przez te 30 lat wychowałem sobie publiczność. Proszę pamiętać o tym, że wieczorami ten teatr w ogóle nie grał, zanim się tam pojawiliśmy. Teraz gra regularnie w piątki, soboty i niedziele. Czasami gramy przedpołudniem. Każdy widz, który kupi bilet na wieczorne przedstawienie, jest dla mnie ważniejszy niż cała grupa. Przy całym szacunku dla grup. Legnica to specyficzne miejsce, to nie miasto branżowe. Jest tam publiczność ludowa: z jednej strony profesor uniwersytecki, z drugiej gospodyni domowa. Jest też tak, że ten język Legnicy przeniosłem na język Zabrza. I spektakl „Chopcy z Roosevelta” można odczytać na różnych poziomach.

Robi Pan teatr eklektyczny?

Teatr środka. Jeżeli ta nazwa cokolwiek znaczy.

Zaczynał Pan od adaptacji „Trzech Muszkieterów” na dziedzińcu Zamku Piastowskiego. Czyli chciał Pan publiczność najpierw do siebie zwabić?

Kiedyś ten zespół był nieco inny. Teraz mam jeden z najlepszych zespołów aktorskich w Polsce. Teraz gramy Dostojewskiego, nie Dumasa.

Spod Pana ręki wyszli tacy aktorzy jak Tomasz Kot, Przemysław Bluszcz, Janusz Chabior...

To jest jedna sprawa. Ale świetni są też ci, co ich zastąpili. Transfery są ważne, także w teatrze (śmiech). To jest po prostu bardzo fajny zespół: dojrzały, świadomy, dobrze śpiewający.

Pan dalej jest jednym z największych pracodawców w Legnicy?

Ale to nie jest powód do dumy, bo Legnica się zwija, a nie rozwija.

Czy przez te trzy dekady zmienił Pan Legnicę?

Nie mnie o to pytać.

Ale do idei teatru społecznego Pan się chyba przyznaje?

Robię teatr społeczno-polityczny. Myślę, że można go robić różnymi opowieściami, także Szekspirem. Nie tylko współczesnymi opowieściami publicystycznymi. Mój teatr jest o tym, co za oknem widać. Ten świat się zmienił i publiczność też się zmieniła, ale nie będę narzekał. Kiedyś polska edukacja bardziej przygotowywała do odbioru spektakli, a słowo metafora cokolwiek znaczyło. Teraz już prawie nikt nie rozumie tego słowa. Być może w dużych ośrodkach jest prościej. Robienie teatru w Warszawie, Krakowie, Gdańsku czy Katowicach jest stosunkowo proste. Natomiast robienie teatru w Słupsku, Wałbrzychu i Legnicy to jest po prostu piekło i szatani. W dodatku my chyba jako jedyny teatr w Polsce publikujemy na naszej stronie także złe recenzje z naszych spektakli. Nie boimy się. Może dlatego, że większość jest dobrych... (śmiech) Nie sądzę, że teatr może zbawić świat. Ale na pewno może dać nadzieję pojedynczym ludziom. Nawet kiedyś wymyśliłem formułę „teatr z nadzieją" i odgrażałem się reżyserom, że muszą dać na końcu optymistyczną puentę.

Szukam jeszcze tego, co łączy opowieść dolno- i górnośląską. Czy nie jest to na przykład rodzaj porozumienia z poniemieckością?

Tym się różnię z prezydentem Legnicy. Ja lubię miasto z duszą, w szacunku dla kogoś, kto stworzył to miejsce. Legnica jest pięknym miastem, renesansowo-barokowo-secesyjnym. Ale jest też pękniętym światem. Anda Rottenberg, która przez lata mieszkała z rodzicami w Legnicy (wyleciała z liceum przez palenie papierosów - śmiech) opowiadała mi, że w latach 60. język polski nie brzmiał najczęściej na legnickich ulicach. Legnica to była swoista Wieża Babel. Należy działać w szacunku dla tych, którzy stworzyli ten świat. Nie wolno burzyć murów, tkanki miasta, a trzeba to umiejętnie remontować, prawda? Ja nie chcę walczyć z wiatrakami. Od Magistratu w małym miasteczku bardzo dużo zależy. Ale kiedy jeżdżę po Polsce, to słyszę, że większość Legnicę kojarzy z teatrem. To chyba nam się coś udało, prawda?

W górnośląskich miastach ten powojenny dialog z niemieckością nigdy nie był łatwy. W książce Pawła Czado jest informacja, że stara, niemiecka część Zabrza była za Górnikiem, a część nowa, polska, była za Ruchem. To zostało wyrzucone ze scenariusza, żeby nie zadrażniać sytuacji.

Tak, ja uważam, że trzeba z tym światem rozmawiać, Ale to musi być rozmowa twórcza. Bo przecież już nie ma resentymentów - niemieccy mieszkańcy Legnicy czy Katowic już nie żyją.

Za to teraz mamy resentymenty rosyjskie. Jak Pan sądzi, jak wybrzmiałaby w tej chwili opowieść o miłości legniczanki do żołnierza Armii Czerwonej, o której opowiada Pan w „Balladzie o Zakaczawiu”?

Wie Pan, mam w teatrze asystentkę, która jest z Chersonia. Jej rodzice służyli w Armii Czerwonej i kiedyś byli w Legnicy.

O!

Taka jest rzeczywistość. Nie ma sensu z nią walczyć. A to, że Putin jest wariatem, a Rosja zwariowanym krajem, to jest inna sprawa.

Ale przecież po wybuchu wojny teatry przestawały grać Dostojewskiego i Czechowa.

Bardzo nad tym ubolewałem.

To jakby dzisiaj opowiadać legniczanom o Rosji?

Myśmy wykonali ogromną pracę, robiąc „Balladę o Zakaczawiu” czy „Wschody i Zachody Miasta” gdzie Rosjanie są pokazani i jako współobywatele, i jako okupanci. Moim zdaniem ta opowieść była uczciwa. To nie była historia z jakąś tezą, tak jak to chce ją się widzieć teraz. Kiedy w 2013 r. robiłem projekt artystyczno-społeczny „Dwadzieścia lat po” (inspirowany wyprowadzeniem wojsk sowieckich z Polski) Anita Gargas napisała w „Gazecie Polskiej", że Głomb sprowadził do Legnicy z powrotem Armię Czerwoną [do Legnicy przyjechali wtedy byli żołnierze Armii Czerwonej i ich potomkowie - KW] Więc pewnie bym nic nie zmienił. Ale pyta mnie Pan o tak odległą przeszłość... jedno wiem na pewno: nie można zrobić tego, co zrobił Luk Perceval, który zamienił Moskwę na Kijów [„3 Siostry” w Teatrze Starym w Krakowie, reż. Luk Perceval, premiera 2021 r. - KW]. Przecież trzy siostry tęsknią za Moskwą, a nie za Kijowem. Moim zdaniem zmiana tego nie ma sensu. „Biesy” zrobiłem w 2017 r., już po pierwszej wojnie rosyjsko-ukraińskiej, a jeszcze przed wybuchem drugiej.

Na zakończenie chcę wrócić do wątku głównego...W czasie moich rozmów na temat lokalnych opowieści teatralnych szukam ich początków. Część rozmówców wskazuje na „Cholonka” Janoscha, część na dramaty Stanisława Bieniasza. A to przecież Pan jest praojcem lokalnej opowieści teatralnej...?

Absolutnie tak. Wielu chciałoby to pierwszeństwo nam zabrać, aleja nie mam wątpliwości: opowieść lokalna w teatrze zaczęła się w Legnicy Balladę o Zakaczawiu.

Rozmowa odbyła się 23 września br. w Teatrze Nowym w Zabrzu.

(Krystian Węgrzynek, „Jak coś się robi z miłości do świata, to świat to potem oddaje”, „Śląsk” nr 11, za: https://e-teatr.pl/, 9.11.2023)