W programie 14. Koszalińskich Konfrontacji Młodych „m-teatr” znalazł się jeden pokaz mistrzowski oraz sześć konkursowych, wśród których oprócz spektakli uznanych teatrów zobaczyliśmy przedstawienie offowe. Repertuar zaproponowany przez Zdzisława Derebeckiego cechowała gatunkowa i tematyczna różnorodność, dzieła od klasyki dwudziestowiecznego dramatu (Witkacy, Ionesco) po realizacje najnowszych utworów, w formach od monodramu po spektakle z nieco większymi, choć wciąż niewielkimi zespołami. Pisze Wiktoria Formella.
Idea Konfrontacji to oddanie przestrzeni twórczyniom i twórcom będącym na początku zawodowej drogi. Młode pokolenie rozumiane jest tutaj przez wiek (reżyser/ka nie może mieć więcej niż czterdzieści lat) oraz liczbę realizacji na profesjonalnych scenach (dorobek nieprzekraczający dziesięciu spektakli). Koszaliński przegląd to też promocja najlepszych przez konkurs, w tym roku prace młodych oceniło jury w składzie: Alina Moś, Artur Daniel Liskowacki i Marek Kołowski. To również oddanie głosu zaproszonym zespołom na forum „m-gadugadu-teatr”, czyli rozmów z publicznością ciekawie prowadzonych przez Tomasza Ogonowskiego. Wreszcie – m-teatr to stworzenie adeptom teatru warunków do rozwoju, w tym roku bowiem, oprócz wręczenia nagrody finansowej, powrócono do zawieszonego przez pandemię COVID-19 zaproszenia laureata bądź laureatki do realizacji spektaklu na deskach organizatora.
Królowa monodramu
Jury nagrodziło Magdę Skibę – „za reżyserię przedstawienia «Zapowiada się ładny dzień»” z wybitną kreacją Joanny Gonschorek z Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Scenariusz legnickiej poetki Anny Podczaszy dotyka kwestii uniwersalnych: doświadczenie śmierci sąsiaduje z samotnością osoby chorej, proces leczenia z bezradnością wobec odchodzenia, a zawieszenie pomiędzy światami żywych i umarłych z dojmującym brakiem przynależności do żadnego z nich. To, co nadaje intrygującą formę gorzkiej opowieści o OIOM-ach, SOR-ach i NFZ-ach, doprawionej czarnym humorem rodem z kolejek z poczekalni, jest pracą Skiby i Gonschorek. Choćby intrygujące otwarcie, które pozornie zdaje się być nic nieznaczące, bo statyczne i pozbawione słów, ale już wtedy nie sposób oderwać wzroku od aktorki. Oto na tle ściany zbudowanej z telewizorów (wideo: Karol Budrewicz), pośród migawek z kreskówek, katastrof przyrodniczych i ujęć z wojen, przy niepokojącej muzyce (Amadeusz Naczyński, Marek Litwin), postać stojąca przed sceną pustym, ale i przeszywającym jednocześnie wzrokiem, koncentruje się na upatrzonej osobie z widowni, niemal wysysając z niej energię, by po chwili robotycznym ruchem głowy zmienić obiekt zainteresowania. Kim jest: śmiercią, osobą odchodzącą z tego świata, człowiekiem pogrążonym w żałobie, który lustruje gości pogrzebu, a może jeszcze kimś innym? Nieokreśloność zostaje do końca znakiem charakterystycznym monodramu, z którego można wyłowić tylko strzępy historii, za to całą gamę różnorodnych emocji.
Gorzej być (nie) może
Nie sposób nie zgodzić się z decyzją jury, które zwróciło uwagę na pracę Eweliny Węgiel w przedstawieniu „W małym dworku” z Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie. Scenografka stworzyła rzeczywistość z materiałów i przedmiotów, które po latach niebytu, zagnieżdżenia w teatralnych magazynach, zdają się fantazyjnie przejmować kontrolę nad witkiewiczowskim dworkiem. Nie brakuje wśród nich kawowego stolika, tapicerowanych krzeseł czy bogato zdobionych luster. Wszystkie przedmioty zostały poddane swoistej aktualizacji; nadgryzienie zębem czasu sprawiło, że pokryły się kurzem, straciły sznyt elegancji, pogubiły części. Nowy-stary stan obiektów uniemożliwia ich komfortowe użytkowanie, lecz ujawnia, że są one nośnikiem historii i przeżyć. Szkoda, że jury zignorowało dopełniające rupieciarnię, zrobione z recyklingu knajackie kostiumy. Tomasz Armad z troską o ekologię i zrównoważone korzystanie z zasobów stworzył je i jako patchwork, i jako eksperymentalne konstrukcje. Powtórna eksploatacja obiektów ujawnia ich subwersywny, twórczy potencjał; zdają się – nomen omen – dworować sobie z fałszywego mitu i estetyki dworku. Swoistą wisienką na tym (celowo) upiornym torcie, ukazującą sprawczość tego, co pozornie nieożywione, jest potężna, drewniana pajęczyca, która przejmuje kontrolę nad przestrzenią, nieustannie tkając nowe sieci. Ten apokaliptyczny anturaż jest najciekawszym elementem spektaklu wyreżyserowanego przez Jana Marka Kamińskiego. Realizm ustępuje w nim miejsca dekonstrukcji i deziluzji, co pozwala wybrzmieć katastrofizmowi Witkacego, a wręcz ukazać, że rzeczywistość nie tyle dogoniła, co wręcz sparodiowała złowieszcze wizje autora Czystej Formy. Eksperymentalna forma oraz specyficzne, zdystansowane kreowanie postaci przez aktorów podzieliło festiwalową publiczność, której część skapitulowała i nie doczekała końca przedstawienia, a pozostali z zainteresowaniem uczestniczyli w pospektaklowej rozmowie.
Danse moriendi albo małe-wielkie końce świata
Jury przyznało również wyróżnienie – „za wyjątkowy koncept autorstwa Bartosza Bandury i realizację spektaklu «Koniec świata»”, zrealizowanego w gorzowskim Teatrze im. Leona Kruczkowskiego. Nie do końca mogę zgodzić się z pierwszą częścią argumentacji, pomysł reżysera bowiem nie jest zaskakujący, choć rekompensują go aktorskie i taneczne interpretacje Bandury i partnerującej mu Marty Karmowskiej. Przy wtórze „Zimy” Antonio Vivaldiego, w ciekawym odczytaniu Maxa Richtera, na niemal pustej scenie, niczym niewyróżniająca się kobieta zajmuje miejsce przy niezastawionym stole, wpatruje się w drugie, zdaje się, że zbędne krzesło. Utwór Richtera „From 553 W Elm Street, Logan Illinois (Snow)”, niczym przesterowana pozytywka, wprowadza oniryczny ton, ale i drugiego bohatera opowieści – senne widziadło, ukochanego kobiety. Słowa zastąpiły taneczne środki wyrazu. Reżyser umiejętnie dozuje napięcie w powściągliwych gestach, konsekwentnie oddalając opowieść od ckliwego banału – jego bohater, zamiast oklepanych artefaktów miłości, daje ukochanej sznur świateł pozwalający jej lśnić, gdy w tle płynie liryczna piosenka Dusty Springfield „Give Me Time”. Siłą spektaklu jest symboliczna wieloznaczność i operowanie niedopowiedzeniami, które dają publiczności przestrzeń do namysłu. „Koniec świata” osłabia finał, który wtłacza przekaz w ciasne interpretacyjne ramy. Widziadło wyjmuje zza kostiumu maskę tlenową, w oka mgnieniu historia o niejasnych przyczynach odejścia i przestrzeni marzeń sennych jako jedynej platformy umożliwiającej spotkania, zmienia się w niepozostawiającą wątpliwości opowieść o szpitalnych korytarzach, wreszcie – śmierci, która rozłączyła kochanków niczym w „Romantyczności” Adama Mickiewicza. Bandura czerpał z poezji współczesnej – księdza Jerzego Hajdugi – na koniec w nagraniu audio prezentowanej przez Jana Peszka.
Wiele hałasu o nic
Tym, którzy nastawiali się na skandal wywołany przezentacją „Smoleńsk Late Night Show” w reżyserii Jakuba Zalasy, przyszło obejść się smakiem. Rozczarowanie jest tym większe, że oczekiwanie na przedstawienie upłynęło na lekturze recenzji donoszących o rzekomo odbywającym się na scenie szarganiu pamięci ofiar tragedii z 10 kwietnia 2010 roku. Zdaje się, że twórczynie i twórcy chcieli jedynie skorzystać z medialnego kapitału katastrofy rządowego samolotu pod Smoleńskiem, ponieważ jest ona jedynie pretekstem do wiwisekcji relacji dwóch par, które przechodzą kryzys związku. Przypuszczam, że gdyby usunięto z tytułu słowo „Smoleńsk”, przedstawienie nie wygenerowałoby tak silnych reperkusji. Życie dopisało do spektaklu zaskakujący wydźwięk (a może łódzki zespół to przewidział?). Skłania on bowiem do refleksji nie tylko nad mechanizmami rządzącymi programami typu late night talk show, ale i rolą mediów w podsycaniu sporów i rozdrapywaniu zbiorowych traum. Jak w soczewce widać to w publikacjach o przedstawieniu Teatru Nowego w Łodzi, roi się w nich od manipulacji, wykoślawianych intencji, wyabstrahowaniu z kontekstu zdarzeń scenicznych. Gwoli recenzenckiego obowiązku trzeba dodać, że to właśnie ta produkcja zaskarbiła sobie największą sympatię publiczności, która nagrodziła je – jedną z nielicznych podczas tegorocznej edycji festiwalu – owacją na stojąco.
Macoszeństwo
Błażej Biegasiewicz dostrzegł, że teatr, choć często podejmuje temat przemian socjologicznych, nie zagospodarował skomplikowanej relacji pomiędzy macochą a pasierbem/pasierbicą w nowym modelu zrekonstruowanej rodziny. Inspiracją dla reżysera „Macochy” z Teatru Polskiego w Poznaniu było jego prywatne doświadczenie bycia podwójnym pasierbem. Natomiast dramatopisarza Beniamina M. Bukowskiego do refleksji skłoniła paradoksalna wszechobecność jednorodnego wizerunku macochy w kulturze – negatywnego, rodem z baśni. Przestrzeń publiczna nie dostarcza kontrargumentów, trudne kulturowe dziedzictwo staje się ciążącym bagażem dla kobiet wchodzących w związki z osobami mającymi dzieci z poprzednich relacji. Poznańscy twórcy i twórczynie wykorzystując tę niszę (co również nie umknęło uwadze jury), stworzyli jedną z najciekawszych propozycji na festiwalu, a z pewnością najlepiej przemyślaną i dopracowaną, z drobiazgowym rysunkiem postaci i relacji między nimi. Duża w tym zasługa pomysłu dramaturgicznego polegającego na rozszczepieniu postaci Macochy na trzy obdarzone różnym temperamentem aktorki. Widać nie tylko, jak Macocha dwoi się i troi, aby sprostać oczekiwaniom, ale też jak odmienne, niemal wykluczające się emocje nią targają. Umiejętności i doświadczenie Dominiki Markowskiej, Korneli Trawkowskiej i Ewy Szumskiej sprawiły, że te trzy oblicza ułożyły się w co prawda mozaikową, lecz spójną postać, której kroku dorównywał Kornel Cichoń w roli Pasierba.
You're talking a lot, but you're not saying anything
Teatr Przypadków Feralnych z Krakowa zaprezentował absurd jako główną kategorię filozoficzną, zakorzenioną w „Lekcji” Ionesco, ale też jako kategorię estetyczną – emblematyczną dla tego zespołu, jego sposobu funkcjonowania w mediach (choćby purnonsensowe opisy członków grupy na stronie teatru, czy sposoby komunikacji z festiwalową publicznością). Reżyser Michał Szafarski wraz z dramaturżką Natalią Mazurkiewicz stworzyli sugestywną ramę narracyjną – skupili się na kryzysie języka, który przestał komunikować, nazywać i systematyzować wiedzę, stając się, zwłaszcza w rękach „autorytorów”, przemocowym narzędziem prowadzącym do dominacji, a nawet zbrodni, wszak „filologia prowadzi do najgorszego”. Dlatego w scenie otwierającej spektakl pobrzmiewa sugestywna radiowa audycja. Bełkot gadających głów, znak kryzysu i rewizji wartości, nie robi wrażenia na demiurgicznej Służącej (Alicja Kurowska), która zaczyna tańczyć niczym Wednesday do „Psychokiller” Talking Heads. Twórczynie i twórcy nadają jednoaktówce Ionesco atrakcyjną formę – wzrost napięcia (w dalszej części przesyconego erotyzmem) został skorelowany z mocno obecną choreografią (Alicja Kurowska, Michał Orzyłowski). Profesor (Michał Orzyłowski) stopniowo przejmuje kontrolę nad Uczennicą (Maria Pilch), tresując ją nie tylko absurdalnym systemem słów, ale i pozbawiając ją energii wymagającymi dużej sprawności fizycznej układami tanecznymi.
Nieoczekiwany pojedynek
Wydarzeniem wieńczącym festiwal była „Gra” warszawskiego Garnizonu Sztuki. Pobieżne zapoznanie się z materiałami promującymi przedstawienie może budzić osłupienie – oto postanowiono skonfrontować młodą celebrytkę z teatralnym wygą. Aktorski pojedynek wyreżyserowany przez Norberta Rakowskiego nie kończy się jednak spektakularnym fiaskiem Julii Wieniawy, która w roli Katji staje się niebanalną partnerką dla Pierre’a – Adama Woronowicza. Może dlatego, że postać, w którą wciela się aktorka jest niemal wzorowana na jej medialnym wizerunku, a dylematy – pewnie bliskie. Nie sposób Wieniawie odmówić wiarygodności. Szkoda jedynie, że oprócz ciekawego konceptu dramaturgicznego, wymierzonego w stereotypy, i odważnej decyzji obsadowej, spektakl oparty na tekście Theo van Gogha obfituje w dłużyzny, poboczne rozmowy telefoniczne i przebieranki.
Zaproponowana w Koszalinie mozaika skłania do namysłu nad niejednorodnym obliczem i kondycją młodego teatru. Obejrzeliśmy prace głównie kameralne, nierzadko intymne, skoncentrowane na zagadnieniach egzystencjalno-filozoficznych, relacjach mikrospołecznych (partnerskich lub rodzinnych) bądź z samym sobą, dystansujące się do zaangażowania społeczno-politycznego. Dobry poziom tegorocznych prezentacji oraz trud włożony przez zespół Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w ich organizację, uczyniły koszaliński festiwal jednym z ciekawszych wydarzeń na tegorocznej, teatralnej mapie Pomorza.
14. Koszalińskie Konfrontacje Młodych „m-teatr”, 27 września–1 października 2023
Wiktoria Formella – absolwentka teatrologii o specjalności dramaturgiczno-krytycznej na Uniwersytecie Gdańskim, pracuje w Dziale Teatralnym Muzeum Narodowego w Gdańsku.
(Wiktoria Formella, „Młody teatr w natarciu”, https://e-teatr.pl/, 12.10.2023)