Kto był na premierze Wodewilu Liegnitz albo ostatniej nocy Republiki Weimarskiej i usłyszał euforyczne brawa, kilka dni później mógł odnieść wrażenie, że witalna superprodukcja Teatru im. Heleny Modrzejewskiej jest tylko tłem smutnych wydarzeń z historii zespołu. Jeśli 26 czerwca wysłuchał mowy Jacka Głomba na sesji Rady Miejskiej. Półtoramilionowa dziura budżetowa oznacza, że ten arcyciekawy teatr może po prostu nie zagrać w przyszłym sezonie. Nie tylko Wodewilu.
1.
Ale. Oto sekstet autorski: Łukasz Czuj – reżyser i współdramaturg, Robert Urbański – autor scenariusza, Michał Chudziński – twórca songów i piosenek, Marcin Partyka, który oprawił rzecz muzycznie, Łukasz Błażejewski – scenograf, Paulina Andrzejewska–Damięcka - choreografka. Do tego ośmiostronicowy, sarkastyczny „Liegnitzer Tageblatt” jako program spektaklu, wreszcie pucybut w kaszkiecie u stóp schodów wiodących do Teatru im. Heleny Modrzejewskiej. Był w ryneczku klimat lat trzydziestych w to upalne niedzielne popołudnie.
Legnicką superprodukcję odtworzyło premierowo 17 aktorów o zróżnicowanej skali talentu z towarzyszeniem pięciu wytrawnych muzyków, a realizację wodewilo-kabareto-dramatu wsparli pracownicy techniczni, którzy zbudowali niezwykle kolorową i funkcjonalną scenografię oraz uszyli przyciągające wzrok kostiumy – od czarnych skór seksownie oblekających ciała Berlińskich Syren, po krzykliwie kolorowy garnitur Kapitana Baldura, maga ceremonii, antreprenera podupadającego teatrzyku Pałac Walhalla w Liegnitz, w którym toczy się akcja.
2.
Mimo uruchomienia gigantycznej machiny teatralnej – z ekscytującą chwilami sceną obrotową – Wodewil jako kompozycja sceniczna jednak mnie nie przekonał. Wydał mi się zbyt migotliwy. Niczym ciuchy zdobione cekinami – pociągnięcie dłonią w jedną stronę wywołuje błyski, pogładzenie w stronę przeciwną szaroburą rzeczywistość form. Fragmentom porywającym i wzruszającym towarzyszy bowiem na scenie sporo aktorskich niespełnień. Story, baśniowa i rzeczywista zarazem, także wydaje się zbyt zagmatwana. Czuj i Urbański zaproponowali widowisko zbyt rozległe w czasie i przestrzeni, by objąć rzecz rozumem czy zachwytem. Prostodusznym czy wysublimowanym – o to mniejsza.
Bite cztery godziny – w tym dwadzieścia minut przerwy – tyle trwała premiera, podczas której oglądałem co najmniej pięć teatrów i ich naprzemiennie narracje: sagę o potworze rodzącego się nazizmu, feminizujący kabaret o zmykającym w popłochu przed nazizmem kabarecie, prowincjonalny wodewil Baldura, wariacje orwellowskie o ginącym świecie beztroskiej konsumpcji, wreszcie ułamki musicalu w stylu Hair.
Rzecz w tym, że pomysł, aby pokazać, jak ekspansywny jest totalitaryzm, jest ze wszech miar współczesny. Przesłanie, że nie ma przed nim ucieczki – boleśnie aktualne. Ale na twórców Wodewilu czekały dwie pułapki. Oto wiele musi się zdarzyć w osobowości postaci pomiędzy aktor_ka wszedł_weszła na scenę / zszedł_zeszła ze sceny (powiedzmy jak u Szekspira), abyśmy doznali poczucia ciągłości zdarzeń i motywów. I ryzyko stylu – teatr w jakiejś mierze jednak prowincjonalny, który gra teatr prowincjonalny, wymaga aktorskich majstersztyków, a te nie zawsze widać było na scenie.
Niech będzie przykładem Paweł Wolak jako Baldur–krętacz i Paweł Wolak jako turecki basza w Róży Stambułu (spektakl w spektaklu). Ten pierwszy chwilami bywa kompletnie bezradny – posiadywanie na schodkach czy wyżywanie się na dekoracjach jest nieprzekonujące ani jako charakterystyka postaci, ani jako działanie sceniczne. Ten drugi, łaknąc chwały, świetnie czyta groteskę sytuacyjną, bawi się frazą, skupia uwagę gestem i mimiką. Podobnie Katarzyna Dworak jako Mimi, szefowa sexkabaretu Berlińskie Syreny, która ucieka od amorów Goebbelsa i ideologii rasy panów. Sznapsem chrypiąca mitomanka? Zatrwożona kobieta skaleczona samczym prymitywizmem? Piękna uciekająca przed bestią? W każdym z wcieleń zaledwie plakatowa.
Takich aktorskich zawahań warsztatu, nietrafionych interpretacji postaci, potknięć choreograficznych (dokumentacja fotograficzna do obejrzenia na FB Modrzejewskiej) jest zbyt wiele, aby beztrosko klaskać z zachwytu. Opina to boleśnie przesadna, wszak aktorzy krzesali w sobie wulkany energii. Problem w tym, że były to erupcje asymetryczne, niespójne, płynące osobnymi kanałami, z trudem ogarniane uchem i okiem.
Oglądanie Wodewilu Liegnitz, rekonstrukcja jego narracji, wymaga od widza wpisów do obszernego notatnika, który pozwoliłby już po spektaklu pozbierać sensy, poklasyfikować zachwyty. Oglądaliśmy kilka spektakli w jednym na temat piekielnie ważny, ale i realizowany po wielokroć w sztuce arcydzielnie, jak mówią współcześni – zjawiskowo: wspomniane Hair, Życie jest piękne, Kabaret. Chcąc nie chcąc nakładamy na oczy klisze pamięci. W takiej konfrontacji Modrzejewska kontra reszta świata jest zatem pół na pół. I niech to będzie komplement.
3.
Najogólniejszy plan zdarzeń wygląda tak. Republika (Weimarska) dobiega końca. Faszyści podnoszą łeb, a ich prymitywnie skuteczna – z rewolwerem w dłoni – ideologia obezwładnia absolutnie wszystkich. Zagrożony upadkiem tandetny teatrzyk Baldura szuka sponsora. Znajduje, ale hochsztaplera. Oczywiście Żyda. Ten akurat wątek rozegrano w Wodewilu zbyt groteskowo, aby zatrwożyć czy choćby zastanowić widzów – jak w scenach z ukrywającym się w piwnicy Silbermannem (nieco szmoncesowy Łukasz Kucharzewski), lub zbyt stereotypowo – jak w złowieszczym wyznaniu Borschtscha (Paweł Palcat): „Jest jaka jest, prawdzie się nie stawiaj, z nią trzeba subtelnie, bo zmiażdży. Niepoliczalna masa Żydów ryje w prasie, sztuce, literaturze i teatrze. Zaraza gorsza niż dżuma. Taki Żyd działa jak rura od kanalizacji, pompuje gówno wprost do gęby społeczeństwa”. Na tę akurat kwestię nie usłyszałem od bohaterów kategorycznej riposty.
Przyjazd Berlińskich Syren – kwartetu artystek kabaretowych – wywołuje lawinę. Człowiek SA (nieprzekonujący, zbyt pajacykowy Arkadiusz Jaskot) poluje na Żydów i komunistów. Policjantka (slapstickowa Anna Chorostecka) inwigiluje i skłania do inwigilacji. Cyniczna urzędniczka z magistratu (Małgorzata Urbańska) w końcu zamyka teatr, mamiąc artystów rekompensatami państwa. Na scenie ponadto histeryczni i nieutalentowani aktorzy wodewilowi, marudzący o cesarskich koloniach major safanduła, perwersyjny konstruktor futurystycznych maszyn i – samotny satelita – urocza Petronella Strumpf (Anita Poddębniak), krawcowa teatralna, pantokratorka libacji samogonowych, która kąśliwie puentuje zdarzenia.
W notesie widza zapiski: prymitywizm totalitaryzmu, gra w stereotypy nakręca spiralę przemocy, demoralizacja oprawców, zdumiewająca bezbronność ofiar. W tle: ignorancja profesjonalistów, hipokryzja, która staje się nikczemną aprobatą zła, bezradność XX-wiecznej moralności. Faszyzm bez skrupułów wydobywa z ludzi cechy najniższe, ubierając je w propagandowe kostiumy woli narodu, historii, dziedzictwa. Ale to wiemy i przed spektaklem.
4.
Wreszcie pytanie – porażka czy sukces? Na pewno sukces scenografa kończącego spektakl Apokaliptorem – gigantycznym, batmanowskim w zarysie łbem bestii, która jest równocześnie bramą raju prymitywów, łaknących chleba i igrzysk za każdą cenę i w każdym ustroju. Promesa konsumenckiego szczęścia jest równocześnie etykietą ludzkiego nieszczęścia – zniewolenia przez iluzje życiowego spełnienia, bezrefleksyjność, która ogałaca z wrażliwości i wyobraźni. Ta marvelowsko-orwellowska figura ma swojego mistrza ceremonii. Paweł Palcat jako powabna, lateksowa sexprezenterka i demon zła zarazem wabi i przeraża. Palcat jest demonem wcielonym, sexy i hot – świetnie nosi szpilki na koturnie.
Wcześniej zachwyca także w scenie, w której z mechanika akceptującego przemoc przeradza się w oprawcę–furiata, „jakiegoś Hitlera” – usłyszałem szept na sali. To naprawdę ciekawie rozegrany epizod – kamerowana twarz aktora wyświetla się na wielkim ekranie w poprzek sceny. Dostrzegamy, jak niemal każda zmarszczka twarzy, każde drgnienie mięśni tężeją w maskę nienawiści. Mocne!
Ale perłą wieczoru okazała się Zuza Motorniuk jako syrena Lili, która marzy o przeczekaniu obłędu historii, czasem – może nazbyt konformistycznie – marzy o sklepach dzieciństwa, w których bywali zwykli, dobrzy ludzie, aby sobie usłużyć. Kiedy śpiewa, wraz z nią odpływamy na wyspy szczęśliwe, choć i te są mirażem:
„Do miejsc szczęśliwych, gdziekolwiek były,
do tych możliwych i tych, co się śniły,
odkąd pamiętam, ciągle uciekam
choć wiem, że to jest tylko ucieczki kolejny etap.
Zmieniało mi się szczęścia pojęcie,
więc zawsze w trasie z miejsca na miejsce.
Czy wszystko po to, żebym po latach
tu skąd uciekłam, znowu wbrew sobie musiała wracać”.
W świecie, w którym nie ma sakramentów, wiara w małe tęsknoty i małe marzenia swoiście nas obnaża – pozbawia przywar codzienności. I tak – jakby nago, przezroczyście mimo kostiumu – Lili Motorniuk staje przed nami w szczerości, prowadząc swoją postać niezwykle subtelnie, zwiewnie. I jest wreszcie kapitalny song wieńczący wiele pytań o status artysty, o jego wolność. (Tu brawa za błyskotliwe uszczypliwości wobec statusu gwiazd współczesnego teatru). Song broadwayowski, pełen zespołowej dynamiki, wykrzyczany na przekór przeciwnościom losu i wyrokom idiotów. Energetycznie zaśpiewał cały team:
„Chodźmy na dach
wciągać długą horyzontu kreskę.
Chodźmy na dach
macać ciała nie tylko niebieskie.
Chodźmy na dach
zażyć doustnie darmowej wolności
żeby nikt, żeby nikt,
żeby nikt nie miał już wątpliwości
jacy jesteśmy fantastyczni
artyści, artyści, artyści.
Chodźmy na dach,
zróbmy wreszcie tę rewolucję.
Chodźmy na dach.
Nic już nie będzie takie błahe i puste.
Chodźmy na dach,
stamtąd głośno będziemy krzyczeć,
żeby nikt, żeby nikt,
żeby nikt nas nie mógł usłyszeć”.
Wielka w tym zasługa błyskotliwie grającego bandu – rytmicznie hardrockowego, ale i subtelnie jazzującego, kiedy trzeba. Muzycznie był to wysmakowany wieczór.
Sumując wrażenia – jednak nie zapowiadany traktat o Ragnaröku, niezupełnie odnaleziona Walhalla, może przedsionek piekła Dantego. Jak rzeczywistość wokół nas. Gdyby jeszcze uczynić z tego chociaż dwa spektakle, zapewne byłoby ciekawiej.
(Leszek Pułka, „Walkirie z wodewilu”, https://teatralny.pl/, 12.07.2023)