Scenka pierwsza, własna. W zacnym domu pokazywałem zdjęcia z Afryki. Płynęliśmy łodzią po rozlewiskach granicznej rzeki Senegalu i Mauretanii. Na brzegu kłębiło się ptasie miasto: setki skrzydlatych stworów dreptały po piasku, żeglowały po wodzie, fruwały nad zbiorowiskiem powietrznymi flotyllami. Po drugiej stronie wąskiego kanału stał w zaroślach odpędzony, osamotniony ptak z wyraźnie uszkodzonym skrzydłem. – Czeka na sępy – skwitował przewodnik. Pisze Jacek Sieradzki.

– Jak to – spytała pani domu, patrząc na ten slajd. – Nie przypłynęła żadna łódź, żeby go zabrać do azylu dla chorych zwierząt?

W świecie informacji działają, jak wiadomo, algorytmy selekcjonujące wiadomości tak, by je dostosować do preferencji odbiorcy (tudzież do interesu nadawcy). Bliźniacze automaty programujące zagnieździły się bardzo głęboko, chcąc nie chcąc, w naszych głowach. Projektują sposób odbioru, podprogowo narzucają skojarzenia i punkty odniesienia. Czasem wręcz odbierają rozum i przekształcają rozsądnego przed chwilą człowieka w policjanta ideologicznych doktryn, wszystko jedno czy z prawym, czy z lewym odchyłem. A w łagodniejszej, mniej toksycznej formie, są właściwie wszechobecne. Nacechowują komunikat, jeszcze przed przyswojeniem go do końca, emocjonalnym markerem: czy coś, co jest mówione, zgodne jest z naszymi odruchami, czy nie. Jeśli nie, będzie otoczone asekuracyjną koszulką dystansu. Albo i więcej: naprostowywane, poprawiane, żeby pasowało do wzoru. Czyż nie tak dzieje się z myśleniem o wojnie? Dostajemy wiadomości dobre (sukces) bądź straszne (zbrodnia), ale za każdym razem jedno znaczne. Kto znajdzie w głowie miejsce, by pomyśleć, ile zdarzeń niemieszczących się w tak prostej dychotomii pozostaje obok, poza percepcją? 

Algorytmy projektują odbiór, także teatru. Co widoczne jest zwłaszcza wtedy, gdy dzieło emancypuje się spod ich władzy. 

Jacek Głomb nieczęsto reżyseruje w swoim legnickim teatrze, ściąga tam innych, nie byle jakich inscenizatorów. Sam za to chętnie pracuje w innych miastach, z reguły opowiadając o zdarzeniach bądź osobach ważnych dla tych miejsc, godnych scenicznego pomnika. Jego narracje są ile trzeba dramatyczne, ile trzeba mitotwórcze, cementujące miejską legendę. Tak było w spektaklach o sportowcach: ostatnio w Zabrzu o piłkarzach Górnika, a kiedyś w Gorzowie Wielkopolskim o tytanach żużla. W tym sezonie Głomb wrócił do Gorzowa z opowieścią o najsłynniejszej bodaj mieszkance miasta, cygańskiej poetce Papuszy. Nie powstał jednak spektakl nadający się na przy kład na spo reklamowy z okazji iluśsetlecia nabycia praw miejskich. 

Nie ma tu koloru. Wozy kolorowe – mówi ktoś – porąbano na opał, gdy po raz kolejny nie starczyło dla nomadów przydziału węgla. Kobiety są w czarnych sukienkach i butach na płaskim obcasie, jak do zajęć praktycznych, mężczyźni mają białe koszule i czarne kamizelki podkreślające krępe, mocne sylwetki. Małgorzata Bulanda zaprojektowała sceniczny las z pionowych, ciemnych tkanin, które potrafią okręcić się wokół człowieka, przy trzymać go, uwięzić. Nie ma folkloru. Muzyka Bartka Straburzyńskiego z dominacją akordeonu kojarzy się bardziej z innymi ballada mi scenicznymi Głomba, z Zakaczawiem na czele, niż z węgierską nutą. Nie ma żadnej krzepiącej bajki o nieuczonej artystce, przez którą słowa poezji płyną same, nie wiadomo skąd. 

Społeczność cygańska (nie pada tu słowo Rom, bo nikt go przecież nie używał) jawi się w tekście Katarzyny Knychalskiej i w spektaklu Głomba jak odcięta od świata, odpychają ca, skrajnie patriarchalna wspólnota. Kobieta jest własnością mężczyzny – do posług, do kochania, do bicia, do wiernej służby. I do robienia dzieci; ta, która ich nie przynosi, ma status wybrakowanego towaru. Nauka liter w środowisku analfabetów traktowana jest jak niepraktyczna fanaberia, wydawanie tomików wierszy i kontakty z gadziami, taki mi jak Jerzy Ficowski, przynosi oskarżenie o zdradę. Zamykają Papuszę w psychiatryku, może zresztą w obronie przed gorszym losem. Nie zaakceptują wyrywania się na wolność, pozostanie odtrącona, w biedzie. 

Jakieś światełko? Ciemne, mówiąc oksymoronicznie. Głomb wprowadza na scenę sześć kobiet i pięciu mężczyzn. Aktorki reprezentują Papuszę w różnych fazach jej życia, aktorzy – zwartą męską wspólnotę, dyktującą prawa, z których rzadko kto zdolny jest się wyłamać. Co zostało jej przeciwstawione? Czasem kobiecy spryt, czasem bunt, bezsilny. Wspólny śpiew. Poezja – nie tylko wiersze, ale i przypowieści o tym, jak pan Bóg stworzył kosmos, a diabeł, jego kumpel, się zbiesił. Władczo mądre spojrzenie charyzmatycznej Marzeny Wieczorek, Papuszy I, kobiety znającej porządek swojego świata, ale wiedzącej też, że świat na nim się nie kończy. Tylko tyle? Mało. Bardzo mało. Żadnych łatwych postulatów, żadnego dydaktycznego smrodku. Żadnej słodyczy. Wytrawny trunek postawili nam w teatralnym bukłaczku Knychalska i Głomb, rzadko serwowany w ich menu. 

No, grubo – powiedział licealista podsłuchany na schodach – słyszeliście, co on mówił: „jesteś moją żoną, teraz będę cię bił”. Czy zadziałał algorytm generujący właściwą reakcję na przemoc? Już to byłoby świetne. Aliści mam nadzieję, że w tej reakcji jest coś więcej: niesłodkie przeżycie dramatyzmu świata bez recept na szczęście. Spektakl Teatru im. Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim właśnie przez to, że nie poszedł w automatyzm i pouczanki, taką szansę daje. 

⧫ 

Scenka druga, zasłyszana. – Powiedz, chłopczyku, kim zostaniesz kiedy dorośniesz – pytało ciotczyno-wujowe grono. Gejem – odparło dziecko rezolutnie. 

Czy jest się czemu dziwić? To już przecież nie podprogowe algorytmy, to jawne instrukcje obowiązujące w produkcjach filmowych czy serialowych, żeby w każdym obrazie było miejsce dla mniejszości seksualnych. I żeby była to reprezentacja pozytywna, budząca przychylność i sympatię. Dziecko łatwo może pójść krok dalej i zobaczyć w tych postaciach pożądane wzory osobowościowe (w czym nie ma nic gorszego, niż gdyby chciało zostać strażakiem, albo Batmanem; idzie mi tylko o znak czasu). Dorośli będą mieli może większy dystans. Albo i mogą się zezłościć, gdy parytet będzie realizowany nadto już natręt nie i obcesowo. 

Gdy Jakub Skrzywanek, następca znakomitej Anny Augustynowicz po trzech deka dach rządów w szczecińskim Współczesnym, zapowiedział, że w jego pierwszym dyrektorskim spektaklu jednopłciowe pary – prawdziwe, nie kreowane przez aktorów – będą wieczór w wieczór brać na scenie ślub, wyglądało, że algorytm poprawności politycznej gramoli się z mentalnych kulis wprost na afisz i rozsiada się na nim manifestacyjnie. Co skończyłoby się dla teatru jawną zgubą, przykłady łatwo wskazać. Na szczęście wrażenie było mylne. 

Przede wszystkim dlatego, że Spartakus w osiemdziesięciu procentach jest o czymś innym. Skrzywanek wraz z odpowiedzialną za dramaturgię Weroniką Murek wzięli na warsztat wstrząsające reportaże Janusza Schwertnera z oddziałów zamkniętych psychiatrii dziecięcej z Garwolina, ze Srebrzyska i z Józefowa: trzy osobne historie zmiksowane w jeden wizerunek. I opowiedzieli, jak się tam żyje. Najprostszym językiem służącym wyłącznie elementarnej komunikacji, bez ozdobników, bez metakomentarzy. Właściwie bez egzaltacji: każda iskra, każdy wybuch był natychmiast neutralizowany. Czasami pacyfikowany, ale najczęściej po prostu wyhamowywany i wycofywany do stanu pozornego spokoju. Może to nieomal mechaniczne kastrowanie wszystkiego, co wychodzi ponad normę, było tu najstraszniejsze? 

Daniel Rycharski, który tym spektaklem debiutuje, jak się zdaje, jako scenograf teatralny, dał obraz wbijający się w mózg. W starym stylu przemawiający półplakatową mocą znaku. Na proscenium Współczesnego zbudował k o j e c – prostokąt otoczony niskim płotkiem, takim, przez który zwierzę nie przejdzie, porozdzielany wewnątrz systemem barier. Szpitalne pomieszczenia dla chorych – ale i pokój lekarza i pielęgniarek – stały się boksami w oborze, czy chlewie, czego dodatkowym sygnałem stała się słoma o przegniłym kolorze rozłożona wzdłuż ogrodzenia. Izolatka była ciasną metalową klatką: człowiek mógł się do niej tylko wczołgać, nie bez trudu. Panele nad kojcem dawały jednostajne, mleczne światło. Jeden z najważniejszych współczesnych kompozytorów teatralnych, Karol Nepelski, dołożył do tego symfonię ze szczęknięć zamków, zgrzytów metalu o metal; dźwięki były multiplikowane przez głośniki, biły nas od tyłu w uszy, zwykle z pogłosem, z echem. 

Bezradnych, dziecięcych pacjentów zagra li seniorzy szczecińskiego zespołu, ze wspaniałą Anną Januszewską na czele. Jej niewidzące, stuporne spojrzenie i niski głos, jakby dobiegający spoza postaci, jej pozorna obojętność w scenie wymuszonego obnażenia tworzyły wstrząsający obraz ludzkiej istoty znękanej do samego dna. Na tle cierpienia tej i innych nieszczęśliwych istot rysowanych niedosłownie, czysto aktorską kondensacją, krzątanina zdrowych zdawała się grzęźnięciem we wszechogarniającej niemożności, czasami dyktowanej przez złą wolę i znieczulicę, a czasami rodzącej się z prostej, elementarnej bezsiły. Jakub Skrzywanek dał na swą inaugurację jedno z najmocniejszych przed stawień sezonu. Dojrzałe (co nie zawsze było cechą jego teatru), precyzyjnie przeprowadzone, wytrzymane w wolnym rytmie, nie dociśnięte do ściany, nie przeciągnięte ani na jotę. 

A potem aktem nieprawdopodobnej brawury – nieprawdopodobnej, bo skutecznej! – przestawił wajchę z jednej skrajności w drugą. Zastąpił skondensowany ból czystą radością. 

W sekwencji owego ślubu urządzonego w głębi otwierającej się przestrzeni scenicznej, nie było nic z ideologicznego triumfalizmu. Żadnej odgrywki: no to teraz ci pokażemy, homofobiczny świecie. Żadnej manifestacji. Tęczowe barwy zostały wkomponowane w stylizowane stroje ludowe, w które przebrał się zespół. Śpiewano jedną z najstarszych polskich pieśni weselnych Oj, chmielu, chmielu. Arkadiusz Buszko tonem wiejskiego wodzireja rytualnie trzy razy pytał starszych, czy zezwolą na wesele, uzyskując na koniec wyczekane zezwalamy. Oblubieńcy niczego nie musieli odgrywać na scenie, wchłaniał ich kipiący żywioł radości, w przedziwny sposób niegryzący się z drastycznością poprzedzających sekwencji. Może dlatego, że obie części były tak emocjonalnie nasycone, tak pełne, tak jasno i konsekwentnie opowiedziane. Tak, niech wreszcie padnie to słowo, artystycznie mądre i skuteczne. 

Czym są algorytmy? Kalkulacjami, uśrednionymi podpowiedziami interpretacyjnymi. Kombinatoryką czystą, choć niekoniecznie na ludzki rozum, częściej czysto mechaniczną. Pewnie nieuniknioną, w znacznej mierze pożyteczną. Nieznośną, gdy się szarogęsi. Kiedy wyręcza mózg za mocno, narzuca za wiele, czegoś się wciąż domaga. Na to odtrutką jest swoboda myśli i wolna sztuka w poprzek oczekiwaniom, przyzwyczajeniom i schematom. Miło sobie to przypomnieć na porządnych przedstawieniach. 

Katarzyna Knychalska PAPUSZA ZNACZY LALKA. Reżyseria: Jacek Głomb, scenografia i kostiumy: Małgorzata Bulanda, muzyka: Bartosz Straburzyński, ruch sceniczny: Witold Jurewicz. Premiera w Teatrze im. Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim 10 września 2022. 

SPARTAKUS. MIŁOŚĆ W CZASACH ZARAZY, na podstawie reportaży Janusza Schwertnera. reżyseria: Jakub Skrzywanek, scenariusz: Weronika Murek, Jakub Skrzywanek, dramaturgia: Weronika Murek, scenografia: Daniel Rycharski, kostiumy: Natalia Mleczak, muzyka: Karol Nepelski, choreografia: Agnieszka Kryst, wideo: Krzysztof Kuźnicki, Jakub Skrzywanek, reżyseria światła: Aleksandr Prowalinski. Premiera w Teatrze Współczesnym w Szczecinie 13 maja 2022.

(Jacek Sieradzki, „Algorytmy”, Miesięcznik Odra nr 5/2023, https://okis.pl/)