Stęskniliście się za naszymi recenzjami spektakli? Już nadrabiamy zaległości. Dziś o propozycjach z różnych stron teatralnej sceny. W dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu. Pisze Piotr Bogdański.

W nostalgiczny, jesienny nastrój idealnie wpisał się spektakl Janusza Opryńskiego „Antonówki”. Jak reżyser opowiadał po przedstawieniu, inspiracją do jego realizacji była książka Sylwii Frołow „Antonówki. Kobiety i Czechow”. Reportażystka podjęła w nim temat stosunku Antoniego Czechowa do kobiet. Doświadczony twórca chcąc o tym opowiedzieć, na scenie opolskiego teatru stworzył swoisty kolaż. Złożył w całość fragmenty kilku dramatów i opowiadań Czechowa. Kluczem do ich doboru były występujące w nich kobiece sylwetki. Na scenie pojawiają się więc „Mewa”, „Płatonow”, „Dama z pieskiem”, „Atak”, „Nieciekawa historia”. Jak przystało na Czechowa, mówiąc delikatnie, nie są to szczęśliwe bohaterki. Oglądamy ich niespełnienie, samotność i brak miłości. Trzeba oddać Opryńskiemu, że jego pomysł, aby przedstawić relacje rosyjskiego pisarza z płcią piękną tekstami wyłącznie z jego twórczości, jest oryginalny i ciekawy. Szkoda tylko, że zamiast czerpania satysfakcji z „Antonówki” drążą nas pytania. Czy taki „the best of: kobiety w twórczości Czechowa” jest czytelny? Jaki efekt przynoszą posklejane sceny? I co w końcu z tymi kobietami wspomnianego klasyka literatury rosyjskiej? Niestety, odpowiedzi są nie najlepsze. Na spotkaniu z widzami, sam Opryński próbował zająć stanowisko wobec nich. Mam jednak wątpliwości, czy był do końca przekonujący. Mimo to, jego spektakl jest wart obejrzenia. Szczególnie może być interesujący dla miłośników klasycznego teatru. Z takiego gorsetu wymykają się czasami Eliza Borowska jako Anna Wojnicewa i Anna Sergiejewna oraz Rafał Kronenberger w roli Płatonowa. Przykładem może być najlepsza scena przedstawienia, kiedy podczas rozmowy, upijają się na umór. Jest jeszcze coś – muzyka Wojtka Mazolewskiego. To bez wątpienia najmocniejsza strona spektaklu.

W innym przedstawieniu – „Wariacje enigmatyczne” muzycznym motywem przewodnim była kompozycja Edwarda Elgara o tym samym tytule. Akcja dramatu francuskiego pisarza Erica-Emmanuela Schmitta toczy się pod kołem podbiegunowym, w domu literackiego laureata nagrody Nobla – Abla Znorko (Piotr Dąbrowski). Do jego pustelni przyjeżdża prowincjonalny dziennikarz – Eric Larsen (Piotr Cyrwus). Żurnalista ma wyjątkową okazję przeprowadzić z nim wywiad. Powodem jest sukces jego najnowszej książki. Pisarz odkrywa przed czytelnikami historię swojej największej miłości. Mężczyzn początkowo łączy wspomniana melodia, ale w czasie rozmowy okazuje się, że mają ze sobą dużo więcej wspólnego. Ich dialog staje się pojedynkiem z niespodziankami. „Wariacje enigmatyczne” mają co prawda charakter rozrywkowy, ale na wysokim poziomie. Spektakl w reżyserii Piotra Dąbrowskiego został ciepło przyjęty przez widownię Teatru Zdrojowego w Szczawnie-Zdroju. Mimo, raczej zaawansowanego wieku publiczności, nie przeszkadzało jej to zaakceptować dość specyficzną potrzebę relacji międzyludzkiej.

Tak przyjemnie nie było już na spotkaniu z twórczością Juliusza Słowackiego. Najpierw „Księdzem Markiem” zainteresował się reżyser Jacek Bunsch, a później on spróbował zainteresować nas – widzów. Czy z powodzeniem? Hmmm! Bohaterem dramatu, znienawidzonego przez młodzież wieszcza, jest kapłan – duchowny przywódca konfederatów. Wydarzenia mają miejsce na koniec XVIII wieku, podczas konfederacji barskiej. Wówczas to, wg Słowackiego, Polska przestawała być monarchiczną, a stawała się republikańską. Duchowny, jak to u największego polskiego romantyka, musiał być bożym rycerzem, prorokiem, patriotą gotowym oddać życie za wolność i idee. Spektakl zrealizowany jest tradycyjnie – zgodnie z dramatem. Oglądamy zatem pochód patetycznych, rozbuchanych monologów. Prym wiedzie w tym oczywiście Ksiądz Marek (bardzo dobry Maciej Tomaszewski). Bardziej interesujący jest wątek trudnej miłości między Judytą a Kossakowskim. Motyw ówczesnej walki z Moskalami wykorzystał Jacek Bunsch, a dokładniej autor scenografii i kostiumów – Robert Rumas. Artysta nawiązał do obecnej wojny na Ukrainie i ubrał rosyjskich wojskowych we współczesne mundury. Na ścianach są wyświetlane zdjęcia zniszczonych, ukraińskich miast. Oczywiście, takie analogie budzą emocje i nie pozostawiają nas obojętnymi wobec tego, co dzieje się na scenie Teatru Polskiego na Świebodzkim. Boję się jednak, że to nie wystarczy. Dla mnie nie udało się twórcom usunąć z tekstu z 1843 roku miana ramoty.

Kolejna premiera ponownie ściągnęła mnie do Wrocławia, do Teatru Współczesnego. Powodem był tekst Petera Weissa „Marat/Sade”, który przełożył na język sceniczny Marcin Liber. Wydarzenia mają miejsce w szpitalu dla umysłowo chorych. Jeden z pensjonariuszy – Markiz de Sade postanawia wystawić sztukę o życiu Jeana-Paula Marata. Sade był pisarzem, ale kojarzony jest jako twórca sadyzmu. Marat to lekarz, dziennikarz, a przede wszystkim propagator rewolucyjnych teorii. Zestawienie takich nietuzinkowych postaci miało szanse na powstanie scenicznego szaleństwa. Liber nie zmarnował takiej okazji i zafundował widzom 130 minut znakomitej zabawy, ale nie tylko. Do rewolucyjnych manifestacji, protestów, wreszcie do walki o lepszą przyszłość, namawia nas szesnastu aktorów. Postaci ścierają się jako twórcy szpitalnego przedstawienia, ale nade wszystko jako zwolennicy i przeciwnicy rewolucji. Luźniejsza forma pozwala aktorom na interakcje z widzami. „Marad/Sade” to nie tylko śmiech. Twórcy trzymają się pewnych faktów z życia Marata. Poświęcają całą scenę na śmierć zadaną mu nożem w wannie. Myślę, że długo oklaskiwany na stojąco, najnowszy spektakl Współczesnego stanie się prawdziwym, repertuarowym przebojem. Wówczas byłem przekonany, że będzie to najlepsze wydarzenie teatralne listopada. Tymczasem...

W ostatnich dniach najsmutniejszego miesiąca uczestniczyłem w spektaklu przygotowanym przez teatr w Legnicy. Zmierzając do miasta nad Kaczawą trudno było mieć nadzieję, że zobaczę coś wyjątkowego. Powodem był autor dramatu – Juliusz Słowacki i jego „Sen srebrnej Salomei”. Inaczej mówiąc, zwiastowało to powrót do skomplikowanych kwestii konfederacji barskiej. Tym razem Słowacki skupił się na tarciach pomiędzy ukraińskimi chłopami a polskimi panami. Dobrze, że zrobił to przez pryzmat dramatu dwóch szlacheckich rodów. Oprócz takich uczuć jak honor, lojalność, zemsta, godność, nienawiść na szczęście występują jeszcze inne – miłość, nadzieja, przyjaźń. Obok plastycznych opisów mordów i działań wojennych, możemy wsłuchiwać się w rozmowy (często zabawne) kochanków, niedoszłych synowych i teściów. W ten sposób pisarz odciążył swój polityczno-społeczny dramat. Pewnie i tak „Sen Srebrnej Salomei” byłby niełatwy do przejścia, gdyby nie reżyseria Piotra Cieplaka i kreacje aktorów Teatru Modrzejewskiej. Spektakl odbywa się na scenie na strychu, dzięki temu widzowie są tuż obok postaci. Taki rodzaj intymności znacznie ułatwia odbiór tekstu napisanego ośmiosylabowym wierszem w 1844 roku. Ale, że najnowsza premiera wypada imponująco, zawdzięczamy jedenastu artystom. Mam wrażenie, że udało im się ugłaskać z biegiem lat coraz trudniejszy w zrozumieniu język. Największe (niebywała lekkość i swoboda) wrażenie robią Paweł Wolak jako Kozak Sawa i Bogdan Grzeszczak w roli Regimentarza. Siły przekazu nie zmniejsza nawet prawie zupełny brak dekoracji (stół, trzy krzesła i zmienne tło). Pozostaje mi tylko całemu zespołowi oddać szacunek i polecić jako pozycję obowiązkową.

(Wiesz Co, „Premiery na chandrę”, https://wieszco.pl/, 20.12.2022)