O legnickim „Śnie srebrnym Salomei” w reżyserii Piotra Cieplaka pisze Anna Wakulik, członkini Komisji Artystycznej VIII Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.

Są takie dzieła sztuki, gdzie dostajemy troszeczkę, oszczędnie, nie wszystko. Pierścionek, spojrzenie, haiku. Portrecik miast fresku, małą czarną w miejsce krynoliny, twarz mimicznie nieograniczoną botoksem i siedmiowarstwowym makijażem.

Piotr Cieplak i Robert Urbański wobec tekstu Słowackiego zachowali się nie dość, że pokornie, jakby były sprawy i ludzie poza nimi samymi, które ich interesują, za co ukłony,  to też tak, jak zachować powinien się dobry fryzjer: przycięli, gdzie trzeba, rozprostowali, gdzie za bardzo się skłębiło, pocieniowali, położyli pasujący kolor. Fachowcy! Aktorom w tym wierszu jest tak do twarzy, jak twarzy samej w pasującej do niej fryzurze. Samo się niesie, samo się mówi, samo się jakby grało, a Słowacki staje się nie ornamentującym wszystko do bólu głowy poetą, który odleciał, tylko kimś, z kim chciałoby się usiąść i pogadać, i zapytać: skąd ty to wszystko wiedziałeś?

Bez tego ustawienia siebie samych wobec wystawianego tekstu, bez strategii „obdrapujemy go z nadmiarowych złoceń, wyciągamy to, co będzie treścią ról dla aktorów; nie traktujemy rymowanego dramatu jak nikomu już niepotrzebnej głupoty czy tak zwanego punktu wyjścia, ale jak sedno, z którego wyciągniemy sedno jeszcze bardziej skondensowane” nie byłoby tego przedstawienia. Tak się składa, że tam, gdzie niektórzy wylaliby już wszystkie farby posiadane  w pracowni, gdzie włączyliby wszystkie głośniki na full, gdzie gardła darły już by się, wypluwając niezrozumiałe piętrowe metafory, a ciała tarzały po podłodze w migrenogennych stroboskopach – u Cieplaka i Urbańskiego ktoś ledwie na kogoś spojrzał. Czy muszę mówić, co robi większe wrażenie?

Mam poczucie, że opisywanie elementów przedstawienia (kostiumy to wdzianka jak z legnickiej ulicy, Salomea wygląda jak detektywki ze skandynawskich seriali, jest równie myśląca
i magnetyzująca; muzyka to mieszanina jakby czystego napięcia i szlachetności i chciałoby się ją sobie puszczać jak intro do The Crown, kiedy człowiek ma ochotę na chwilę podniosłości w życiu; minimalistyczne projekcje/obrazy to lasu, to kipiącej czerwieni, to rozdartej płachty koloru, na czele z kończącą wszystko mgłą, zza której wygląda słońce, tworzą spokojną, pełną skupienia przestrzeń do gry; jest w całym zamyśle coś z chęci przemycenia atmosfery próby, kiedy nie ma jeszcze wszystkich technicznych szaleństw, ale wszyscy są już w rolach i być może zagrają tak, jak potem, w malunku i kostiumie już nigdy się nie uda) to byłby gruby nietakt i to wcale nie to, co powinno być opisane.

Należałoby opisać rytm i skupienie, których proweniencją jest najprawdopodobniej to, że reżyser i dramaturg dali sobie i aktorom czas na rozebranie tych wszystkich relacji międzyludzkich, w skali mikro, między kochankiem i kochanką, mężem i żoną, ojcem i synem, i w skali makro, między tymi, którzy są zależni i chcą się spod tej władzy wyrwać, a tymi, którzy panują i nie chcą władzy oddać. Rings a bell? Coś jakby historia dobrze znana na różnych poziomach? Coś jakby kłębiące się wewnątrz nas? Coś zrozumiałe, gdy popatrzy się na chłopa i pana? Na Ukraińca i Polaka? Na Ukraińca i Rosjanina? Na Wschód i Zachód?

Cieplak i Urbański wydobyli z barokowych zapętleń języka historię wzajemnych zależności, władań, zagrywek, chęci bycia ponad, wściekłości wynikającej z bycia pod. Dawno nie widziałam spektaklu, w którym aktorzy mówią kwestie ze zrozumieniem i pewnością, wyciągając przy tym niuanse monologów, smaczki porównań, zawirowania rytmu literatury. Wiedzą, że grają, co wielokrotnie w inscenizacji jest podkreślane – to narracją z offu, to przemykającym przed oczami widzów scenariuszem, to żywym ciałem, które w opowieści powinno być już martwe. Chcecie zobaczyć aktorskie twarze, z których każdą zapamiętacie? Zapraszam do Legnicy. Magda Biegańska sprawi, że to, co mogło w czytaniu wydawać się bełkotem, stanie się skonfliktowaną ze sobą i światem młodą kobietą o imieniu Salomea; Gabriela Fabian tak zagra księżniczkę Wiśniowiecką, to uwodzącą, to zakochaną, to manipulującą rojącymi się wokół niej pretendentami do ręki, że zachce wam się strzelić sobie romans; mocarny Paweł Wolak wejdzie na scenę i poznacie, co to jest siła męskiego głosu i wściekłego kozaka Sawy, który chciałby nie być tym, kim jest. Jeszcze tylko Joanna Gonschorek i Zuza Motorniuk pokażą, jaki mają wygar – czy w lirycznej ukraińskiej pieśni Popadianek, czy w zakończeniu, w którym śpiewają słowami Wernyhory jak na najlepszym rockowym koncercie – i można wracać na pociąg, zastanawiając się, dlaczego Jacek Głomb nie zachował się miłosiernie i nie zostawił kolegom dyrektorom tych aktorów – oddelegowałby chociaż po jednym do kilku zespołów i świat byłby piękniejszy.

Ciekawe, że kiedy naczelni polscy wystawiacze teorii humanistycznych interesowali się post- i kolonializmem, zauważali problem Innego jako problem zazwyczaj Czarnego, Afryki, historii dalekiej przemocy, którą można przyszpilić i okleić cytatami z Fanona estetycznie i bezboleśnie – właśnie dlatego, że dotyczy czegoś hen, tam, egzotycznego, nie-naszego, ogólnego, nienamacalnego. I ciekawe, że kiedy potomkowie tych, którzy u Słowackiego postanowili wyrżnąć polską szlachtę (a polska szlachta nie pozostała im dłużna) pukają do naszych drzwi, opisać umie to na razie tylko Cieplak wespół ze Słowackim – jakby tylko oni nie bali się wykonać gestu, z którego najprawdopodobniej powstaje sztuka – dotknąć tego, co boli.

 (Anna Wakulik, „Pars pro toto”, https://e-teatr.pl/, 18.01.2023)