Ciemno, wietrzno, ponuro. Wybiła szesnasta w nocy, jak głosi mem, ale nie jest mi wcale do śmiechu. Pisze w swoim comiesięcznym felietonie z cyklu „5000 znaków” dla Miesięcznika „Teatr” Magda Drab.  

Trudno w takiej chwili uwierzyć, że szczyt samobójstw przypada na wiosnę. Trudno też w takiej chwili nadać sens życiu kocem i herbatą. Innymi słowy nie jest lekko. Obawiam się, że rok temu narzekałam dokładnie na to samo, ale nie potrafię poradzić sobie z ciemnością. Próbuję pocieszać się tym, że inni mają gorzej. Przepełnia mnie współczucie dla Szwedów i pozostałych nacji narażonych na noce polarne. Oni to dopiero muszą mieć pod górkę w zimowe miesiące. Myślę o Inuitach, lodowym krajobrazie i monotonnych posiłkach z suszonej foki. Jak ci ludzie potrafią w ogóle być weseli? W południe w nocy na przykład? Godna podziwu siła psychiczna. Moje wyobrażenie o mieszkańcach dalekiej północy z pewnością jest stereotypowe i niesprawiedliwe. Ciemna, lodowa kraina musi skrywać mnóstwo uroków, o których nie mam pojęcia. Na przykład zorze. Albo zorze.

Nastawiam płytę gramofonową nagraną przez pewną Dunkę. Ona ma niewiele gorzej ode mnie, ale zawsze. Płyta kręci się, pojawia się dźwięk wiolonczeli, na której muzyk gra pizzicato. Całość utrzymana jest w tonacji molowej – adekwatnej do aury. Po chwili dołącza smyczek, a zaraz potem daje się usłyszeć aksamitny wokal. Całość dopełnia pianino. Dunka o aksamitnym głosie zdobywa moje serce już w pierwszych minutach utworu. Słucham muzyki i czuję, że się rozklejam, choć nie wiem czemu. Mam wrażenie, że powód musi być głębszy, niemal egzystencjalny, choć nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy. Wzruszenie spowodowane oddziaływaniem muzyki to doświadczenie abstrakcyjne i katartyczne. Coś jak wizyta u fizjoterapeuty, u którego dowiadujesz się o mięśniach, których istnienia nigdy nie podejrzewałeś.

Są takie utwory i zestawienia dźwięków, które zawsze poruszą tę wrażliwą membranę, która rozciąga się gdzieś głęboko w środku. To podobno kwestia bardzo indywidualna. Ja należę do podatnych na smyczki i mówię o tym z pewnym zawstydzeniem. Świadczy to o moich ukrytych skłonnościach do płaczliwości i patosu, od których publicznie się odcinam. Dlatego słuchając Dunki, czuję się zdemaskowana. Nie mogę już zaprzeczać, że tarcie końskiego włosia umazanego żywicą o metalowy drut detonuje mnie. Uruchamia drżenie, przyśpiesza bicie serca i poszerza kanaliki łzowe. Na płycie pojawia się kolejny utwór. Wewnętrzna membrana napina się i odbiera rytmiczne uderzenia stopy i werbla. Dostrzegam kolejną moją słabość – zamiłowanie do perkusji, zwłaszcza w wydaniu marszowym. W nutach przeglądam się jak w lustrze. Nie wszystko mi się podoba, ale trudno zaprzeczyć diagnozie.

Tak już jest z piosenką, że tym lepsza, im mniej zrozumiała. Im bardziej obcy język, tym więcej pomieści treści aktualnych i osobistych. Reakcja emocjonalna na muzykę jest konsekwencją współdziałania wielu obszarów mózgowych. Dźwięki drażnią obszar zainteresowania, emocji, nagrody i motywacji. Parametry biochemiczne zmieniają się na skutek oddziaływania rytmu i tempa. Aktywuje się autonomiczny oraz centralny układ nerwowy. Ale według jakiego schematu to się dzieje, jest już kwestią osobniczą. Jedni rozpłyną się przy muzyce relaksacyjnej dobiegającej z głośników samolotu, a inni dopiero na heavymetalowym koncercie. Dlatego zaufanie i sympatia w grupie rosną wraz z przekonaniem o zbliżonych gustach muzycznych. Lubimy ludzi podobnych sobie, a muzyka to doskonały miernik temperamentu i wrażliwości. Kto wie, ile w ludziach jazz pogardy dla ludzi disco polo? Ile niechęci w ludziach syntezatorach do ludzi ukulele? Podobno nawet nastolatka można stopniowo oswoić, słuchając tej samej muzyki co on.

Ale czy muzyka może indukować emocje, czy jedynie je przedstawia? Spór jest wieloletni, do dziś nierozwiązany. Badacze o podejściu kognitywistycznym twierdzą, że muzyka, podobna w swej budowie do ekspresji ludzkiej, może być odczytywana jako nacechowana emocjonalnie, ale sama w sobie nie jest w stanie wzbudzić afektu u słuchacza. Arystoteles był innego zdania, twierdząc, że skala miksolidyjska sprowadzi na odbiorcę przygnębienie i smutek, frygijska zachwyt i oszołomienie, a dorycka powagę. Cooke opisał interwały, wskazując, że tercja wielka to triumf, tryton to wrogość, a seksta odpowiada boleści. Niech wątpiący w siłę emocjonalną muzyki kognitywiści spojrzą w oczy kompozytorom muzyki filmowej. Ja sądzę, że rację miał Ingarden, który uważał, że jakość emocjonalna jest wewnętrznym elementem utworu, choć nie da się jej opisać precyzyjnie i naukowo. Wyniki badań są rzeczywiście sprzeczne, założenia nieprecyzyjne, a odczucia badanych często przeciwstawne.

Ale dziś o szesnastej w nocy Dunka śpiewa i uderza w klawisze, a ja czuję, że jest w tym cała ciemność nocy polarnej, chropowatość koca i tęsknota za nie wiadomo czym. Im mniej padnie zrozumiałych słów, tym większa będzie siła tego porozumienia.

(Magda Drab, „5000 znaków – Porozumiewawczo”, Miesięcznik „Teatr” nr 1/2023, https://teatr-pismo.pl/)