Dobrze wyeksponowana mimika aktora przedstawia najczęściej przerażenie, zdziwienie, strach lub rezygnację. Danny Trejo jest całkiem zręczny w odgrywaniu śmiertelnych konwulsji i zesztywnień, ale oglądając go, trudno uciec od pytania: „Jak by to było naprawdę?”. W swoim comiesięcznym felietonie z cyklu „5000 znaków” pisze Magda Drab.

Nikt nie ma wystarczających kompetencji do grania scen śmierci. Można ćwiczyć, ale nawet nieskończona liczba powtórzeń nie uprawnia do stwierdzenia, że się wie, jak to robić. Żaden z wielkich instruktorów aktorstwa nie dał recepty na wiarygodne umieranie. Każdy aktor to amator w tej dziedzinie, pozbawiony nawet najmniejszych wskazówek w odmętach pamięci emocjonalnej. Gra to, co mu się wydaje właściwe w tej nieznanej sobie sytuacji, co podejrzał u innych aktorów albo u umierającego dziadka. Gdy okoliczności pozwalają na błyskawiczną agonię, a kadr jest szeroki, sprawa jest nieco prostsza. Postrzały czy wybuchy malują na twarzach aktorów ból i zdziwienie, po których wykonawcy sztywnieją. Gdy scena jest długa i odbywa się w zbliżeniu, wszystko staje się utrudnione. Trzeba powoli i w skupieniu dochodzić do dna egzystencji, choć nigdy wcześniej się tej drogi nie przemierzało.

Najwięcej razy na ekranie umierał Danny Trejo. Tuż za nim plasują się Christopher Lee i Lance Henriksen. Wszyscy oni zaliczyli co najmniej sześćdziesiąt zgonów w światowej kinematografii. Najczęściej umiera się w filmach klasy B oraz jako czarny charakter. Ta statystyka wydaje się całkiem zbliżona do rzeczywistości. Im większa bieda i przestępczość, tym większa umieralność. Oglądam składankę siedemdziesięciu śmierci Danny’ego Trejo. Ginie głównie od strzałów, ale śmierć przychodzi także pod postacią wybuchającego stołu, duszenia linką, spadającej kratownicy, upadku z wysokości, kija wbitego w brzuch, który doprowadza do anihilacji bohatera, zmiażdżenia przez telewizor z wypukłym kineskopem, zmiażdżenia przez monstrualną rybę czy rozstrzelania w stroju świętego Mikołaja. Zły Meksykanin o ospowatej twarzy umiera w sumie siedemdziesiąt razy. Składanka przedstawiająca zgony bohaterów granych przez Danny’ego Trejo trwa cztery i pół minuty. Niewiele jak na siedemdziesiąt śmierci. Na ujęciach widać mniej lub bardziej niezadowolony wyraz twarzy i trochę sztucznej krwi. Wszystko przebiega dosyć sprawnie. Dobrze wyeksponowana mimika aktora przedstawia najczęściej przerażenie, zdziwienie, strach lub rezygnację. Danny Trejo jest całkiem zręczny w odgrywaniu śmiertelnych konwulsji i zesztywnień, ale oglądając go, trudno uciec od pytania: „Jak by to było naprawdę?”.

Odpowiedź znają być może ci, którzy przez trzy dni przypatrywali się agonii Omayry Sánchez, trzynastoletniej bohaterki słynnego zdjęcia zrobionego przez Franka Fourniera po wybuchu wulkanu w Kolumbii. Dziewczynka tkwiła uwięziona w wodzie z nogami przygniecionymi gruzami swojego domu i umierała na oczach telewidzów z całego świata. Jej twarz wyrażała oczekiwanie i zmęczenie, ale było tam też pragnienie życia i nadzieja. Dziewczynka unosiła się na powierzchni dzięki starej oponie i trzymała się gałęzi drzewa białymi od zimna dłońmi. Woda była mętna, a dno niewidoczne. Gdyby nie dziwne kolory jej oczu i rąk oraz brudna woda, można by pomyśleć, że to zdjęcie z wakacji. Podobno w ostatnich chwilach Omayra przede wszystkim śpiewała piosenki, powtarzała tabliczkę mnożenia, jadła słodycze dostarczane przez reporterów i piła gazowane napoje. Gdyby nie fakt beznadziejnego uwięzienia, było to całkiem beztroskie dzieciństwo. Omayra martwiła się tylko, że z powodu dwudniowej nieobecności w szkole nie zda do następnej klasy. Jej głowę zaprzątały codzienne czynności i rzeczy. Dopiero przed samą śmiercią Omayra Sánchez, z czerwonymi oczami, poprosiła, by wszyscy poszli odpocząć i dali jej chwilę spokoju. W momencie umierania była już chyba dorosła. Potem przykryli ją biało-niebieskim obrusem i opublikowali zdjęcie, które wygrało World Press Photo. Błahe czynności, posiłki i przedmioty składają się na opis odejścia Omayry Sánchez, ale jej podróż do dna była samotna. Tylko ona zobaczyła to coś, co pozwoliło jej dorosnąć w wieku trzynastu lat.

James Cameron na pokładzie swojego autorskiego batyskafu Deepsea Challenger zszedł do najniższego punktu Ziemi, na dno Rowu Mariańskiego. Opisał je jako „zupełnie bez wyrazu i w każdym miejscu […] takie samo”, „gładkie jak skorupka jajka”, „żadnych znaków szczególnych”. Doświadczona przez życie koleżanka powiedziała mi jeszcze, że „dno ma warstwy”. Jest ono jak cebula z wiersza Szymborskiej, lub zwykła, z bazaru – „wielokroć naga, do głębi itympodobna”. Dno zgodnie z relacjami tych, którzy je widzieli, jest doskonałe.

Emil Cioran pisze, że „są ludzie, którzy stają się liryczni tylko w rozstrzygających momentach życia, niektórzy zaś wyłącznie w chwili agonii, kiedy cała ich przeszłość aktualizuje się i porywa ich niczym potok”. Niespotykana uroda dna, wobec którego wszyscy jesteśmy dojrzali, spotkania, którego nie da się wyobrazić czy wyćwiczyć. Może to nawet najpiękniejsza, najgorsza i najlepsza rzecz, jakiej można doświadczyć.

(Magda Drab, 5000 znaków „Dennie”, Miesięcznik „Teatr” nr 11/2022, https://teatr-pismo.pl/)