W bezpośredniej konfrontacji z obrońcami Teatru Modrzejewskiej prezydent Tadeusz Krzakowski i jego obóz polityczny wypadł słabo. Smutno. Artykuł Piotra Kanikowskiego.

Zanim wyjaśnię dlaczego, moim zdaniem, było to smutne, muszę wspomnieć o kilku czynnikach, które osłabiły przekaz prezydenta i zaważyły na jego klęsce.

Już na wstępie prezydenccy radni okazali strach i pogardę lub co najmniej niechęć do grupy mieszkańców, którzy przyszli zwrócić się do nich z ważną społecznie sprawą. Małostkowo kazali im czekać trzy i pół godziny w poczekalni do mównicy, co nawet z punktu widzenia marketingu politycznego było błędem. Protestujący powiedzieliby szybko, co im leży na sercu, i pięć minut później nie byłoby już ich na sali, tymczasem dzięki swoim radnym prezydent przez całą sesję miał za plecami wkurzonych na władzę ludzi z wydrukowanymi na karteczkach przekazem o wyrządzonej teatrowi krzywdzie. Nawet jeśli podczas oficjalnej transmisji unikano pokazywania tego w szerokim planie, to dzięki fotoreporterom i kamerzystom niezależnych mediów taki obraz legnickich elit przedostał się do opinii publicznej.

Po drugie w odpowiedzi na zwięzłe, rzeczowe, wyważone i nieagresywne wystąpienie przedstawicielki obrońców Teatru Modrzejewskiej, prezydent Tadeusz Krzakowski mówił rozwlekle, “pływając” od remontu Rynku w roku 2005 do zalet kosztorysu powykonawczego jako metody rozliczania się przy miejskich inwestycjach. Kiedy dostrzegł okazję, nie stronił od robienia docinków pod adresem marszałków, opozycji, dyrektora teatru lub dziennikarzy. Sądząc po wypowiedziach z ław gości na pewno przebił się do nich z przekazem, że sytuacja finansowa Legnicy jest fatalna i że jeśli da 1,5 miliona złotych na teatr, to będą marzły dzieci w żłobkach. Niezależnie od obiektywnych trudności, dotykających wszystkie samorządy – pandemii, inflacji, wojny i kryzysu energetycznego – mam wątpliwość, czy to korzystny przekaz dla człowieka, który od 20 lat trzyma, dość autorytarnie, ster rządów w mieście.

W kilku miejscach Tadeusz Krzakowski brzmiał fałszywie. Mówił na przykład o woli dialogu, podczas gdy sytuacja z początku sesji oraz jego wcześniejsze zachowanie świadczy o czymś zupełnie przeciwnym. Przecież przed złożeniem wypowiedzenia w urzędzie marszałkowskim nie konsultował się z radą miasta, przedstawicielami samorządu województwa ani z załogą Teatru Modrzejewskiej. No i od 30 czerwca nie spotkał się w tej sprawie z marszałkiem ani z dyrektorem Jackiem Głombem, z przedstawicielami Stowarzyszenia Teatr Niezbędnie Potrzebny ani pracownikami legnickiej sceny. Co to za otwartość na dialog, jeśli ważna petycja, w której ponad 5 tysięcy ludzi prosi go, by wycofał wypowiedzenie z UMWD, od prawie dwóch miesięcy leży nierozpatrzona?

Zastanawiałem się, kiedy skłamał: kiedy mówił, że nie było czasu na zwołanie sesji, bo termin wypowiedzenia naglił, czy kiedy zapewniał, że jeszcze w lutym jego zastępca poinformował marszałków, żeby liczyli się z możliwością zerwania umowy. Bo albo jedno, albo drugie.

Poza tym poczułem dezorientację, gdy prezydent ujawnił, że w projekcie budżetu na 2023 r. przewiduje możliwość przekazania teatrowi dotacji w wysokości nie większej niż 1,5 mln zł. Jeśli więc w grę  nadal wchodzi dotacja w dotychczasowej wysokości (1,5 mln zł), to jaki był cel awantury z wypowiedzeniem? Po co Tadeusz Krzakowski wywołał ten konflikt? Komu to służy?

Zupełnie nie na miejscu była pyskówka z Katarzyną Odrowską, pełnomocniczką dyrektora teatru do spraw społecznych, która wypomniała prezydentowi, że od 7 lat widuje go na różnych wydarzeniach kulturalnych w mieście ale jeszcze nigdy na spektaklu. Gdyby Tadeusz Krzakowski poprzestał na stwierdzeniu, że chodzi tam gdzie mu się podoba, byłoby to do przyjęcia, ale dodatkowo pozwolił sobie na personalny atak, w którym kryła się niechęć i zawoalowana groźba pod adresem współpracowniczki Jacka Głomba. Było to bardzo niezręczne.

Klęskę obozu władzy przypieczętowała potyczka, jaką radni opozycji stoczyli z Mirosławem Zagrobelnym, radcą prawnym Urzędu Miasta w Legnicy. Radni na podstawie ustawowych przepisów i treści uchwały Rady Miasta Legnicy z 2008 roku wykazywali, że złożone przez prezydenta wypowiedzenie umowy z marszałkiem jest bezskuteczne. Ich argumenty były merytoryczne, brzmiały logicznie i spójnie, a Mirosław Zagrobelny w miarę dyskusji popadał w coraz większą bezradność. W końcu posyłane mu przez opozycję Tadeusza Krzakowskiego piłki odbijał stwierdzeniem, że sądzi inaczej i że to on ma dyplom radcy prawnego. Od prawników jak od rycerzy oczekuje się parad i błyskotliwych pchnięć. Kiedy rycerz potyka się o własne nogi i wykłada w szrankach jak długi, nie sposób zwątpić w racje księcia, którego wstążkę nosił na ramieniu.

Wyliczone powyżej elementy złożyły się na moje przekonanie, że prezydent Tadeusz Krzakowski opuszczał w poniedziałek salę obrad “na tarczy”. Był to, powtórzę, smutny widok, bo chodzi o samorządowca z ogromnym doświadczeniem i, niezaprzeczalnie, wielkimi zasługami dla Legnicy. Podwójnie smutne było obserwowanie radnych, obdarzonych przez wyborców chwilową władzą, jak pomiatają grupą ludzi, którzy przyszli prosić, by ujęli się za teatrem. Radny Ignacy Bochenek dogadywał im, że niech sobie w ramach obywatelskiej edukacji posiedzą parę godzin na sesji, to zobaczą, jak funkcjonuje ich miasto. No to zobaczyli.

(Piotr Kanikowski, „Moje trzy grosze. Lekcja o Legnicy”, https://24legnica.pl/, 27.09.2022)