Lokalne burze i stołeczne zamglenia – prognozy teatralnej pogody na najbliższe lata nie zapowiadają stabilnej aury sprzyjającej spokojnej pracy. O ostatnich wydarzeniach związanych między innymi z Teatrem Modrzejewskiej w Legnicy pisze Dariusz Kosiński.

Sezon właściwie już się kończył, kiedy nagle jedna po drugiej wybuchły dwie kolejne afery teatralne dopełniające całego ciągu wydarzeń pozaartystycznych, kto wie, czy nie ważniejszych od znaczących premier, jakich też w minionych miesiącach (na szczęście) nie zabrakło. Pierwsza – nagłe wycofanie się władz miejskich Legnicy z finansowania Teatru Modrzejewskiej – łatwo wpisuje się w dwubiegunowy schemat wojny teatralnej. Druga – konflikt w TR Warszawa ma charakter niejasnej wojny domowej, która toczy się poza frontami głównego polsko-polskiego konfliktu. Oba stawiają w innym świetle wcześniejsze wydarzenia pierwszego popandemicznego sezonu sugerując, że nie są one oderwanymi casusami, ale częścią większego procesu.

Na Zachodzie bez zmian

Mniej więcej rok temu Jacek Głomb, twórca fenomenu o nazwie Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, potwierdził, że nie ma konkurentów i wygrał konkurs na swoje stanowisko ogłoszony niespodziewanie przez zarząd województwa dolnośląskiego. Wydawało się, że legnicka scena będzie mogła względnie spokojnie pracować. Ale po jednym sezonie nad teatr znów nadciągnęły chmury. Tym razem przywiało je ze strony władz miasta, które bez uprzedzenia wypowiedziały zawartą z władzami wojewódzkimi umowę o współfinansowaniu Modrzejewskiej. Teatr traci w ten sposób 1,5 miliona w swoim rocznym budżecie – poważna wyrwa. W swoim oświadczeniu dla mediów Głomb wysunął przypuszczenia, że powodem tej decyzji są z jednej strony trudności finansowe i konieczność cięcia wydatków wymuszona przez sytuację inflacyjno-wojenną, a z drugiej osobista i partyjna niechęć prezydenta Legnicy Tadeusza Krzakowskiego i wspierających go radnych z PiS. Apelował też: „Nie musimy się lubić, ale nie niszczmy kultury, nie niszczmy instytucji tworzonych latami”. Wołanie na puszczy w sam razy na motto historii polskiego teatru ostatnich lat.

Fronty polsko-polskiej wojny podtrzymywanej przez obie główne zainteresowane strony wytyczane są stereotypowo w taki sposób, że przeciwieństwem dla ideologicznie prawicowej władzy centralnej mają być liberalne i rzekomo bliższe mieszkańcom władze lokalne. Kronika wypadków teatralnych, szczególnie, ale nie tylko na Dolnym Śląsku, potwierdza, że nie jest to takie proste. Wszak najgłośniejszy konflikt tego sezonu, który wybuchł wokół Dziadów w reżyserii Mai Kleczewskiej został wywołany właśnie przez lokalnych polityków. Jasne – związanych z formacją rządzącą i jednoznacznie przez władzę centralną wspieranych (inspirowanych?), ale też mających świadomość, że ich działania nie spotkają się z silną reakcją ich wyborców. Politycy lokalni być może rzeczywiście są bliżej mieszkańców, ale właśnie dzięki temu wiedzą lepiej od ludzi teatru, że w większości pozametropolitalny elektorat albo w ogóle nie interesuje się teatrem, albo – jeśli już – jego gusty i przyzwyczajenia są dalekie od tego, co tworzy współczesną sztukę sceniczną. Dla wyborców marszałka województwa małopolskiego Dziady z Konradem – kobietą to dziwactwo, a scena z księdzem molestującym dziewczynę – skandal, nie mający nic wspólnego z Mickiewiczem, którego teatr powinien przecie „wystawiać”, żeby mityczna „młodzież szkolna” miała czego użyć na maturze. Wyborcy marszałka województwa dolnośląskiego, choć należą do innej formacji, też niespecjalnie przejmują się tym, że w stolicy województwa nie ma od kilku lat przedstawień Lupy, Strzępki czy Garbaczewskiego. Najważniejsze, że Okno na parlament na Scenie Kameralnej jest jak było.

A jednak kolejne kłopoty Jacka Głomba to trochę inna historia. Teatr Modrzejewskiej programowo i praktycznie realizuje od ponad trzech dekad model teatru miasta, wpisanego w jego specyfikę, historię i topografię, przyczyniającego się do budowania mocnej marki Legnicy, która bez tego istniałaby w świadomości większości Polaków jako „była” – była „mała Moskwa” i była stolica województwa. Na dodatek w świecie teatralnym Głomb zajmuje pozycję daleką od teatru „krytycznego” i „postdramatycznego” (z jednym i drugim swego czasu ostro polemizował), wcale za to nieodległą od „teatru środka”, ceniącego tradycyjnie rozumiany „warsztat”. Tworzy mocny teatr aktorski i reżyserski o polityczności zaangażowanej i wyważonej, dalekiej od partyjnej jednoznaczności. Z tego, co słychać, cieszy się uznaniem Ministerstwa Kultury i nawet mógłby służyć jako przykład nieideologicznego myślenia władzy, gdyby nie to, że właśnie lokalna tej władzy reprezentacja znów rzuca mu kłody pod nogi.

Istnieje niestety obawa, że dolonośląskie jest przykładem lokalnego ponadpartyjnego porozumienia, które będzie wykorzystywało trudną sytuację finansową do wyciszania kłopotliwych scen. Nie do ich zamykania, bo w końcu prestiż posiadania własnego teatru wciąż jeszcze działa, ale do sprowadzania do poziomu przybytków, gdzie wypada i warto się pokazać, a pokazać można bez obaw, że zdarzy się coś nieprzyjemnego, albo że trzeba będzie podejmować trud myślenia poza schematami. Legnica, obawiam się, jest testem – jeśli społeczny opór i naciski zewnętrzne nie pomogą, to za chwilę nadejdzie tsunami. Skoro można zrezygnować z finansowania teatru tak bardzo miejskiego jak Modrzejewska, to kto się ostoi?

Teatr Miasta Stołecznego

No tak – Warszawa… Stolica teatralna kraju, która po rozbiciu wrocławskiego Polskiego i zniszczeniu dyrekcji Jana Klaty nie ma już dawnej konkurencji. To właśnie tu działają najpotężniejsze instytucje, tu pracują najbardziej znani reżyserzy, najbardziej rozpoznawane aktorki i aktorzy, tu wreszcie jest największa publiczność teatralna, zarówno o przyzwyczajeniach tradycyjnych, jak i nastawieniu progresywnym. Tu w końcu rządzą władze sprzeciwiające się dominującej centralnie prawicy. Kiedyś śmiano się z powiedzenia Pawła Kukiza, że Warszawa to takie polskie księstwo Monaco, ale jest w nim sporo racji. Na tle prowincjonalno-małomiasteczkowej większości kraju, stolica to enklawa o zupełnie innym stylu życia, systemie wartości, przekonań, gustów. Od zawsze budzi zarówno nienawiść, jak i zazdrość, a kąśliwe uwagi o „warszawce” usłyszeć można nawet od ludzi rozsądnych i nie mających żadnych powodów do kompleksów.

Teatralnie odmienność stolicy od reszty kraju została w minionym sezonie demonstracyjnie wręcz wystawiona i ustanowiona przez najgłośniejszy konkurs dyrektorski ostatnich lat – rywalizację o kierowanie Teatrem Dramatycznym m. Stołecznego Warszawy. Prestiżowa scena mieszcząca się w Pałacu Kultury i Nauki, była przez lata – zgodnie z nazwą – przybytkiem teatru zachowującego tradycyjne wyznaczniki instytucji zajmującej się wystawianiem wartościowej literatury z poszanowaniem dla jej wartości, choć zarazem z wyraźnymi sygnaturami wybitnych sił reżyserskich i aktorskich. Symbolem tego teatru jest oczywiście obecny patron głównej sceny – Gustaw Holoubek, dyrektor Dramatycznego w latach 1972–1983. Po roku 1989 teatr ten stał się szczególną areną napięć i zmian zachodzących w polskim życiu teatralnym. To tu toczyły się spory wokół musicalu Metro i wprowadzanego wraz z nim modelu producenckiego (ostatecznie zmarginalizowanego). To tu za dyrekcji artystycznej Piotra Cieślaka (1993–2008), usiłującego podtrzymać tradycję sceny, zaczynali swoje kariery reżyserzy, którzy wkrótce tworzyli „nowy teatr” (Krzysztof Warlikowski i Grzegorz Jarzyna). To tu za dyrekcji Pawła Miśkiewicza (2008–2012) ów „nowy” zdawał się odnosić tryumf nad „starym”, by następnie poznać gorycz porażki i zostać wymieniony na zadeklarowany literacki teatr środka, tworzony przez Tadeusza Słobodzianka. Dekadę później jesteśmy świadkami kolejnego symptomatycznego zwrotu: w miejsce jednego z najwybitniejszych współczesnych dramatopisarzy, znawcy i miłośnika teatralnych tradycji artystycznych, od września 2022 dyrekcję Dramatycznego ma objąć Monika Strzępka, charyzmatyczna reżyserka, proponująca wyrazisty program o mocnej wymowie politycznej i ideowej. Opozycja między „literatem” a „feministką”, którą próbują budować przeciwnicy tej decyzji, jest oczywiście zbyt prosta, bo Słobodzianek wcale nie jest taki wyłącznie „artystyczny” i apolityczny, a sugerowanie, że wybitna i doświadczona reżyserka ma do zaproponowania tylko hasła i polityczne akcje jest zwyczajnie nieuczciwe. Niemniej jednak trudno nie przyznać racji argumentom podnoszonym publicznie choćby przez Wojciecha Majcherka, że władze miasta ogłosiwszy konkurs na prowadzenie teatru, który „będzie, jak dotychczas, łączył poszanowanie tradycji teatralnego rzemiosła z poszukiwaniem nowoczesnych form scenicznych” (to cytat z oficjalnego ogłoszenia konkursu), wybrały kandydatkę związaną z zupełnie innym sposobem działania i proponującą odmienny program.

Trudno nie dostrzec, że teatralna rewolucja w Pałacu to coś więcej niż tylko przekazanie jednej sceny dyrektorce o odmiennej praktyce. Niezależnie od różnorodnych motywacji tej decyzji – osobistych, politycznych i czysto biznesowych – wybór Moniki Strzępki to rodzaj deklaracji – w opanowanym przez prawicę kraju będzie się wzmacniać odmienności Warszawy i czynić z niej najważniejszy ośrodek sztuki nastawionej na zmianę. Oznacza to zdecydowane osłabienie tego, co Teatr Dramatyczny ma wpisane w swoją nazwę. Niezależnie od osobistych gustów i oceny poszczególnych premier, trudno nie przyznać, że był on w minionej dekadzie najdynamiczniej działającą, najżywszą i warszawską sceną „kulturalnego miasta”, posiadającą własną publiczność. Wprawdzie daleką przesadą byłoby stwierdzenie, że po odejściu Słobodzianka publiczność nastawiona bardziej tradycyjnie nie będzie miała już gdzie pójść (może jej wzmożony napływ sprawi, że obudzi się w końcu teatr zwany ironicznie Współczesnym, albo inna „Holoubkowa” scena – Ateneum?), ale z pewnością zabraknie na mapie stolicy punktu ważnego dla tej grupy widzów.

Zmiana ta nie przekłada się przy tym w prosty sposób na dwubiegunowy układ polityczny. Wprawdzie władze Warszawy zostały natychmiast ostro skrytykowane przez znanych rzeczników prawicy, ale sporu wokół Dramatycznego nie da się widzieć w kategoriach konfliktu konserwatyści – liberałowie. Ma to i pozytywne, i negatywne skutki. Negatywne już działają, bo osoby z różnych względów wyrażające swoje niezadowolenie z decyzji komisji konkursowej są, zgodnie z zasadą „kto nie z nami, ten przeciwko nam”, uznawane za przeciwników i lekceważone, co umacnia fałszywy dwupodział. Skutki pozytywne mogą zaś polegać na tym, że zarówno osoby popierające lub po prostu ciekawe Teatru Dramatycznego Moniki Strzępki, jak i przeciwne mu, powołają nieoczywiste sojusze, umacniając sposoby myślenia i działania lokujące się poza trzymającą nas w uścisku dramatyczną koalicją PO-PiS. W ten sposób teatr mógłby stać się wylęgarnią rozwiązań mających potencjał uwolnienia nas spod władzy tej coraz bardziej jałowej i niszczącej totalnej opozycji wzajemnej, która rządzi nami już siedemnaście lat. „Teatr przeciwko popisom!” – takie hasło powiewać by mogło i nad Dramatycznym rządzonym przez kobiecą ekipę Moniki Strzępki, i nad teatrem Tadeusza Słobodzianka, gdziekolwiek by swoich pomysłów nie realizował.

Po-nowienie

Dostrzeganie pozytywnych aspektów awantur, skandali i konfliktów zostanie zapewne uznane za naiwność. Nie ukrywam – patrzę na te wszystkie, zwłaszcza stołeczne, afery z pozycji prostodusznego prowincjusza. Słyszę wprawdzie opowieści o tym, że nie chodzi tu o żadne programy, kulturę ani nawet o ideologię, ale po prostu o wpływy, kasę i atrakcyjne stołeczne miejscówki (więc nie jest przypadkiem, że szanse Słobodzianka pogrzebała rzeczywiście żałosna stolikowa awantura z właścicielką kawiarni „Kulturalna”). Ale jednak naiwnie puszczam je mimo uszu. Nie dlatego, żebym wierzył w jakieś perspektywiczne myślenie władz centralnych i lokalnych (aż tak naiwny nie jestem), ale dlatego, że wierzę w siły sprawiające, że niezależnie od tych wszystkich gier i gierek „Się” coś tworzy. Dochodzenie motywacji działania władz szczebli wszelakich jest zajęciem mało ciekawym. Obserwowanie i próba rozumienia tego, co „Się” wyczynia, bywa prawdziwie pasjonujące.

No bo pomyślcie – władze Warszawy zrobiły dużo, żeby zbudować obraz stolicy jako centrum kulturalnego, w którym zjednoczone wspólnym celem zespoły wolnych artystów pracują na rzecz lepszego zrozumienia wzajemnego, troski i solidarności, niewykluczania, demokratyzacji itd. A tu w reprezentacyjnej dla tego modelu instytucji miejskiej wybija nagle szambo wzajemnych pretensji i oskarżeń. Dla takich oddalonych od centrum obserwatorów naiwnych jak ja, wydane 20 czerwca oświadczenie zespołu TR Warszawa było zaskoczeniem. Dla znających zakulisowe relacje teatralne – raczej ujawnieniem całej sieci pretensji i konfliktów, które w teatrze związanym nierozerwalnie z nazwiskiem Grzegorza Jarzyny narastały od dawna. Znów – wolę w tę sieć nie wchodzić, bo wygląda na lepką i pełno w niej niejasnych powiązań. Dość, że wybuch czerwcowy doprowadził najpierw do złożenia przez

władze miasta deklaracji ogłoszenia nowego konkursu na stanowisko dyrektora, a następnie, 4 lipca, do ustąpienia Jarzyny ze stanowiska dyrektora artystycznego, a także – co ważniejsze – złożenia publicznie deklaracji, że nie będzie startował w przyszłym konkursie. Do chwili pisania tego tekstu nie poszła w jego ślady dyrektor naczelna TR Natalia Dzieduszycka, której rezygnacji zespół domaga się przede wszystkim. Nie sposób też przewidzieć, jaka będzie przyszłość teatru, dla którego miasto buduje reprezentacyjną scenę na placu Defilad, w bezpośrednim sąsiedztwie Pałacu. Ale już widać, że „Się” tak to poukładało, że reprezentacyjny trójkąt nowoczesnej sztuki przedstawieniowej: Dramatyczny, Studio, TR nagle stanął pod znakiem zapytania.

Afera w TR oznacza ostateczny kres mitu „nowego teatru”, według legendy narodzonego 18 stycznia 1997, kiedy odbyły się jednocześnie premiery Bzika tropikalnego według Witkacego w reżyserii Jarzyny (w teatrze – wtedy jeszcze – Rozmaitości) oraz Elektry Sofoklesa w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego w… Teatrze Dramatycznym. Po dwudziestu pięciu latach od tego „przewrotu styczniowego” (określenie Macieja Nowaka), mit wspólnoty pokoleniowo-artystycznej, jaką miał tworzyć TR, sięgnął oto bruku i rozleciał się na kawałki. Wprawdzie jakakolwiek jedność „nowego” dawno już była fikcją, ale teraz zniszczeniu uległa jego figura centralna i reprezentacyjna.

„Się” tak to wszystko poukładało, że sezon, który zakończyła eksplozja w TR, rozpoczęła decyzja innej protagonistki „nowego teatru” Anny Augustynowicz o rezygnacji ze stanowiska dyrektor artystycznej Teatru Współczesnego w Szczecinie i przekazaniu „schedy” Jakubowi Skrzywankowi. W świetle rzucanym wstecz przez warszawski wybuch decyzja reżyserki ukazuje się jako diametralnie inny sposób wyjścia poza granice „nowego” – nie przez zniszczenie jego fasadowego mitu, ale przez przeniesienie ożywiającego go impulsu na inne praktyki i inny sposób działania. Niezależnie od tych, zasadniczych wszak różnic, odejście Augustynowicz to też jest znak, że wkraczamy w erę „po nowy” i szczęśliwie zrzucamy dawno za ciasną skorupę czasowej opozycji między rzekomo odchodzącymi, „starymi” tradycjonalistami a tym, co nastaje. Po ćwierćwieczu widać, że „teatr stary silne ma podstawy”, zaś „nowe” istnieje nie jako jedność, ale mnogość różnorodnych praktyk. Naiwnie i prostodusznie szukając wciąż pozytywów chciałbym w zapowiadanych przez wydarzenia mijającego sezonu obrotach rzeczy zobaczyć jeden, generalny zwrot – ku mnogości. Myślę bowiem, że tylko dzięki niej można wymknąć się zaciskającym się coraz bardziej kleszczom „albo – albo”, jednocześnie blokując ponadpartyjny sojusz na rzecz kulturowego wyciszenia.

(Dariusz Kosiński, „Zwroty i nawroty”, https://www.tygodnikpowszechny.pl/, 18.07.2022)