Okazało się, że ludzie chcą podglądać bohaterów, takich jak oni lub gorszych – nieszczególnie urodziwych, otoczonych tandetą, zalanych łzami, wrzeszczących i szarpiących się za włosy. Podglądactwo to istotna ludzka potrzeba – twierdził Zygmunt Freud, i jest to jedno z niewielu jego twierdzeń, którego do dziś nikt nie podważył. W swoim comiesięcznym felietonie z cyklu „5000 znaków” pisze Magda Drab.

Dynamiczny rozwój paradokumentów rozpoczął się w 2005 roku. Wyparły one tradycyjne seriale i reality show, bo nawet jeśli miały okazać się porażką, to były tak tanie, że nikogo ich klęska szczególnie nie bolała. Dziś królują w ramówkach stacji telewizyjnych. Bohaterem każdego odcinka jest krzywdzona osoba, a cała opowieść, którą szumnie nazywa się fabułą, toczy się wokół jej dramatu. Wrogowie bohatera, wyrachowani i zepsuci do szpiku kości, niszczą go z sadystyczną przyjemnością, niemal rechocząc z rozkoszy, ale wszystko kończy się pozytywnie i dobro ostatecznie zwycięża. Innymi słowy: nieoświetlony, nienagłośniony, fatalnie zagrany i pełen truizmów Kopciuszek.

Wkrótce forma ta osiągnie w polskiej telewizji pełnoletniość, a to wystarczający czas, by dogłębnie przeżreć mózgi społeczeństwa. Nikogo już nie dziwi, że postaci mówią z charyzmą anemicznego recytatora. Sposób intonowania charakterystyczny dla paradokumentu stał się wręcz niezależnym stylem przenikającym do innych dziedzin sztuki – przypomnijmy sobie Płatonowa w reżyserii Bogomołowa ze Starego Teatru w Krakowie. Każdy odcinek zaczyna się od fałszywego zaklęcia, którym jest zapewnienie, że historia oparta jest na faktach, a następnie pojawia się streszczenie wydarzeń. Paradokument zdaje się grać tymi streszczeniami na czas, umieszczając je wielokrotnie w strukturze odcinka. Dzięki temu w trakcie trwania programu można robić sobie liczne przerwy na posiłki, toaletę, drobne obowiązki, spotkania z przyjaciółmi, zakupy czy uroczystości rodzinne i wrócić do oglądania w dowolnym momencie. Widz może być pewny, że nic go nie ominie, bo nawet jeśli nie zdąży na jedno z wielu streszczeń, to na pewno doścignie go któraś z powtórek programu, a bohaterowie zachowają się tak, jak się tego spodziewa.

I tak wraz z paradokumentem w mediach nastała era demopticonu. Okazało się, że ludzie chcą podglądać bohaterów, takich jak oni lub gorszych – nieszczególnie urodziwych, otoczonych tandetą, zalanych łzami, wrzeszczących i szarpiących się za włosy. Podglądactwo to istotna ludzka potrzeba – twierdził Zygmunt Freud, i jest to jedno z niewielu jego twierdzeń, którego do dziś nikt nie podważył. Duże emocje ogląda się najlepiej, dlatego współczesnym bohaterem telewizyjnym stał się prosty, pokrzywdzony człowiek. Tę krzywdę należy jednak odpowiednio grać, w stylu paradokumentalnym, czyli zgodnie z oczekiwaniami.

Te oczekiwania również określił wspomniany już Freud, tworząc podział na żałobę normalną i patologiczną. Ta druga określana była też mianem skomplikowanej – zdaje się, że była to forma grzecznościowa używana w stosunku do wadliwych pacjentów, którzy jej doświadczali. Zdaniem wielkiego psychoanalityka normalny, zdrowy człowiek po stracie nie ucieka od konfrontacji. W skrócie: cierpi i rozpacza, aż mu przejdzie. Musiało minąć wiele lat, zanim ktoś przeprowadził badania naukowe i tezę Freuda podważył. Okazało się, że po stracie wcale nie musi pojawić się cierpienie, za to mogą jej towarzyszyć pozytywne emocje. Normą nie jest również powrót do stanu sprzed straty, a wyparcie czy unikanie konfrontacji nie stanowią objawu patologii. Okazuje się też, że brak żałoby lub tzw. żałoba minimalna są powszechne. Stracie często towarzyszą także humor i śmiech, które świadczą o zdolności przystosowania. Dziś już wiadomo, że cierpieć można w bardzo różnym stylu. Niektórzy cierpią w stylu intuicyjnym, inni w instrumentalnym, a jeszcze inni stosują styl mieszany. I oni wszyscy zgodnie z obecną wiedzą są normalni i nie wymagają hospitalizacji. Takie wnioski można odnaleźć w artykułach naukowych.

Jednak szukając rysopisu człowieka po doświadczeniu traumy czy straty w Internecie, znajdziemy już bardziej tradycyjny opis. Biedak przejawia drżenie kończyn, płacz, przyśpieszony oddech, podwyższone tętno, powtarza gesty i słowa, ma trudności z nawiązaniem i utrzymaniem kontaktu. To wiedza ogólnodostępna, którą można z łatwością zdobyć i którą potwierdza osiemnastoletnie doświadczenie zdobyte przed ekranem telewizora. I choć nawet wierni fani paradokumentów wiedzą, że prawda bywa ukryta, to jednak spodziewają się zobaczyć jakąś jej zewnętrzną manifestację. Nic dziwnego, że niektórzy zaczynają czuć się oszukani, gdy oni nie dygoczą lub przestali dygotać podejrzanie szybko.

Niedawno byłam świadkiem dyskusji starszej pary, która relaksując się w basenie z bąbelkami, dziwiła się, że oni w ogóle nie wyglądają na smutnych mimo wojennego doświadczenia. Chodzą do sklepu, kupują żywność, ubrania, rozmawiają przez telefon, i co najdziwniejsze – uśmiechają się. Skąd na nich te ładne, czyste dresy? Czyżby mieli pralki? Te spacery, zwiedzanie, chichoty są jakieś nieadekwatne do tragedii, której doznali. Coś tu się nie zgadza. Coś tu jest nie tak.

Poczucie bycia oszukanym, gdy rzeczywistość nie przystaje do paradokumentu, dla wielu okazuje się trudne do zniesienia. Uta Hagen w swoim podręczniku dla aktorów twierdziła, że prawda jest nielogiczna.

Czemu oni nie dygoczą? Cóż… Może za dobrze grają.

(Magdalena Drab, „Adekwatnie”, Miesięcznik „Teatr” nr 6/2022, https://teatr-pismo.pl/)