Jeśli są możliwe doskonałe spektakle, przygotowana w Teatrze Modrzejewskiej „Konferencja ptaków” Petera Brooka i Jean-Claude Carrière’a w reżyserii Ondreja Spišáka spełnia ten ideał. Na sukces złożyły się mądry tekst, wrażliwość międzynarodowego zespołu twórców, świeżość inscenizacyjnych pomysłów i kunszt aktorów. Premiera była, dosłownie, magicznym wydarzeniem. Pisze Piotr Kanikowski.


Brook i Carrière napisali „Konferencję ptaków” na podstawie poematu dwunastowiecznego perskiego poety Fariduddina Attara. Ich sztuka zaczyna się tak, jak zaczynają się baśnie: dawno, dawno temu zebrały się wszystkie ptaki… Ale w fantastyczną opowieść o poszukiwaniu ptasiego króla, feniksa Simurga, wpisany został filozoficzny traktat o życiu, rozumianym jako wyzwanie, i o nieśmiertelnej cząstce Boga danej każdemu stworzeniu. „Konferencja” to w równym stopniu baśń o ptakach i zbiór sufickich rozmyślań o ludziach. Nieprzypadkowo więc w inscenizacji Spišáka dwa światy, ptasi i ludzki, przenikają się wzajemnie i co rusz zlewają w jeden. Ptaki czasem wchodzą w ludzką skórę, a kolejni królowie, księżniczki, derwisze i żebracy rozpływają się jak zjawy w ptasim stadle.

Płynny podział na role, umowność kostiumów, szczątkowość scenografii, ten wysmakowany teatr w teatrze, bez reszty angażuje wyobraźnię widzów i niepostrzeżenie wciąga ich w fascynującą oniryczną przygodę. Historia heroicznej wędrówki za siedem dolin meandruje jak życie, obrasta w cudze historie, dygresje, przypowieści, mądrości i wizje. Tak że kiedy finał po dwóch godzinach wyrywa widzów z tego snu i zdezorientowani próbują zrozumieć co się stało, mogą odnieść wrażenie że obcowali nie ze zwykłym spektaklem, ale z teatralnym odpowiednikiem jajeczka Fabergé, cacuszkiem, kunsztownym klejnocikiem wyprodukowanym, aby ich oczarować i obezwładnić. Nic dziwnego, że sobotnia premiera „Konferencji ptaków” zakończyła się kilkuminutową owacją na stojąco.

Jak to coś zostało zrobione? Reżyser Ondrej Spišák dopytywany przez dziennikarzy przed premierą, czy wykorzysta tak rzadko używaną w Legnicy obrotówkę, odpowiadał – zdawało się, trochę na odczepnego – że wszystko wykorzysta. Faktycznie, niczego nie zaniedbał, sięgnął po cały arsenał teatralnej magii: obrotówka chodzi, reflektory rozżarzają się i gasną, punktowiec przecina mrok, z nieba sypie się piasek, aktorzy wspinają się na balkony, po scenie ściele się mgła, pracują dmuchawy a chłodny powiew wichru dociera aż na widownię. I nawet żelazna przeciwpożarowa kurtyna – zaprojektowana w zgoła innym celu – zgrzytliwie opada na koniec jako element dekoracji, tworząc sugestywną wizję rajskiej grodzi albo bramy w zaświaty.

Aby cuda się dopełniły Szilárd Boráros, autor rewelacyjnej scenografii, zbudował na potrzeby legnickiego przedstawienia yaybahar, a Pavel Helebrand skomponował przejmującą muzykę na ten dziwaczny turecki instrument, flet, wiolonczelę i dziesiątki plastikowych rurek; jest piękna. Każdy element tego doskonałego spektaklu idealnie do siebie pasuje – treść do formy, muzyka do tekstu, scenografia do muzyki, wszystko w najdrobniejszym szczególe jest aż niemożliwie, nieludzko perfekcyjne.

A w dwójnasób perfekcyjna jest gra legnickich aktorów. Są znakomici. W spodniach, sukniach, koszulach bardziej ptasi, neurotycznie rozedrgani, niż gdyby ich utaplać w pierzu. Nie mogąc liczyć na kostium budują swe role przez drobne gesty, nerwowe napięcie mięśni, kompulsywne ruchy, skulenie, napuszenie, stukot rurek Helbranda, trzask wysuszonych łusek pożeranego machinalnie słonecznika. Diapazony emocji to z jednej strony scena, w której Robert Gulaczyk jako oszalały z pożądania obiekt miłosnego żartu omal nie roztrzaskuje głowy o ścianę, a z drugiej cicha rozpacz siedmiorga wędrowców, gdy wydaje im się, że wszystek trud, całe ich życie i śmierć towarzyszy, poszły na marne. Zapada w pamięć słowicza serenada balansującego na krawędzi balkonu Pawła Palcata, jego zmysłowa pantomima z Katarzyną Dworak, teatrzyk lalek bez lalek, wodewilowy popis Papugi (Magda Drab), finałowy chór, którym dyryguje niezmordowany Rafał Cieluch, i wychylająca się z zaświatów zwalista postać Bogdana Grzeszczaka, który – choć Szambelan Simurga (lub święty Piotr) – z latarką w dłoni bardziej przypomina gburowatego ciecia z bloku przy Alternatywy 4.

Przed wystawieniem „Konferencji ptaków” Ondrej Spišák jak ognia unikał zobowiązania, że wróci do pracy w Legnicy. „Pogadamy na bankiecie” – uśmiechał się, dając do zrozumienia, że podobne deklaracje przed premierą byłyby co najmniej przedwczesne. Mam nadzieję, że bankiet udał się nie mniej niż przedstawienie, to znaczy że dyrektor Jacek Głomb zdołał, mimo wszystko, namówić Słowaka, Czecha i Węgra, by jak odpoczną po wielu tygodniach prób jeszcze jakieś cudeńko wspólnie w Teatrze Modrzejewskiej zrobili.

(Piotr Kanikowski, „Cacuszko. O premierze “Konferencji ptaków””, www.24legnica.pl, 3.02.2015)