Lubię spektakle precyzyjne w swej budowie. Kiedy twórca panuje nad materiałem i dobrze wie, co, jak i dlaczego chce zrobić. „Zanim chłodem powieje dzień” jest jednym z takich przedstawień. Żadnych zbędnych scen, czy nawet zdań. Wszystko na swoim miejscu. O najnowszym spektaklu w repertuarze legnickiego Teatru Modrzejewskiej pisze Henryk Mazurkiewicz.


„Zanim chłodem powieje dzień” w Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy jest spektaklem, do którego można zastosować tę starą dobrą formułę – „spektakl autorski”. Paweł Kamza wziął na warsztat temat trudny, chciał opowiedzieć o molestowaniu, Kościele oraz pewnej małej wspólnocie, ale wykluczył stosowanie efektu przesady, uniknął prób manipulacji widzem, jednostronności i jednoznaczności interpretacji myśli i czynów bohaterów… czyli wszystkich środków typowych dla teatru publicystycznego, interwencyjnego. Ha! Dziś to dopiero wyzwanie! Zwłaszcza jeżeli nie chce chować się za plecami klasyków. Nie próbuje na siłę prowokować, zbytnio nie moralizuje, nie stawia łatwych diagnoz. Zamiast tego opowiada, przedstawia, zadaje pytania… Czasami nawet śpiewa.

Reżyser zaprasza nas od razu na scenę, zacierając nieco granicę między oglądaniem a uczestnictwem. Rzędy krzeseł, podzielone na cztery sektory, szczelnie otaczają przestrzeń gry. Wszystko dzieje się tuż obok nas. Wystarczy wyciągnąć rękę. Już w połowie przedstawienia żałowałem, że Kamza nie usadowił publiczności na długich pomostach, takich samych, z których składa się minimalistyczna scenografia Izabeli Kolki. Znajdujemy się jakby na rozdrożu, w punkcie spotkania mniejszych i większych nadjeziornych kładek. Gdyby ktoś zechciał doszukiwać się taniego symbolizmu (na który spektakl, na całe szczęście, wcale nie cierpi), mógłby powiedzieć, że widziana z góry cała ta konstrukcja przypomina krzyż na podstawce. Na jego środku urywają się drewniane ścieżki, skazując przechodniów na prawie że dziecięcą zabawę w skakanie z pnia na pień. Podłoga jest wysłana pożółkłym i wysuszonym sitowiem. Jego skrzypienie słyszymy już w pierwszej scenie. Magda Skiba, która gra główną bohaterkę Alinę, przechodzi wzdłuż widowni. Rzewna melodia zapowiada co ma nastąpić. Cichy żeński głos melancholijnie nuci: „Wyleciała dusza z ciała/ Nie wiedziała, gdzie paść miała”. Aktorka powoli opuszcza scenę. Cięcie.

„Zanim chłodem powieje dzień” jest przedstawieniem o wspólnocie na tyle małej, że wspomniana scenografia wcale nie musiała przekraczać granic dosłowności. W każdej wsi jest takie kulturowo-rozrywkowe centrum, które przyciąga większość jej mieszkańców. Miejsce spotkań, które – jak stary przystanek autobusowy, sklepik, remiza strażacka czy dawna sala katechetyczna – w szczególnie upalne dni, „kiedy sam Pan Bóg w kościele nie wysiedzi”, może nawet stać się przestrzenią sakralną. Bo w kościele, jak twierdzi ksiądz Maciej (Mateusz Krzyk) „chodzi o ludzi… o ciebie, ciebie, ciebie i ciebie”. I o księdza zresztą też.

Po raz pierwszy nasi bohaterowie spotykają się tu z powodu imienin pani Danki, Danusi (Joanna Gonschorek), swojej byłej szkolnej nauczycielki i matki Aliny czy po prostu Linki. Dawno nie są już dziećmi. Każdy zdążył łyknąć dorosłego życia. Mają na koncie własne zwycięstwa i porażki. Przy czym tych ostatnich, jak to bywa, nazbierało się znacznie więcej. Teraz hałasują, śmieją się, biegają tam i z powrotem, dzielą się piwem. Próbują rozwinąć długi transparent z tkaniny, na którym napisali urodzinowe życzenia. Wreszcie śpiewają. Trochę niepewnie, jakby przypominając coś z ubiegłych lat. Danusia rumieni się, wpatrzona w małą, starą komórkę, próbuję odnaleźć się wśród tego tłumu ekswychowanków. Jest zarazem obecna i nieobecna. Później zdradzi, że cały czas esemesuje do młodszego o dwadzieścia lat kochanka, który lubi Mandelsztama i ma alergię na koty. 

Ksiądz Maciej bierze do rąk elektryczną gitarę i zaczyna grać i śpiewać. Towarzyszą mu Maja (Magda Drab) i Oliwia (Katarzyna Dworak) – członkinie miejscowego zespołu sacrometalfolk. Maja – niepewna i zamknięta w sobie, szczupła, ciągle bawiąca się suwakiem kurtki. Od jakiegoś czasu mieszka w Londynie. Powtarza to kilkakrotnie, jak gdyby chciała sama siebie przekonać, że to jest odpowiedź na wszystkie pytania. Oliwia jest zupełnie inna. Jeżeli Maja w tym ansamblu odpowiada raczej za folk, co samo w sobie już jest symptomatyczne, to Oliwia uosabia tę część, której na imię metal. Rubaszna, dosadna, nieprzebierająca w słowach. Całe ręce ma w tatuażach. Kiedy zacznie się afera z molestowaniem, z wielką przyjemnością będzie wypluwać z siebie oskarżenia: „Szczuje suka! Szczuje!”.

Już po pierwszych piętnastu-dwudziestu minutach można było pogratulować reżyserowi tekstu i literackiego wyczucia. Czasami udawało mu się jedną krótką, wypowiedzianą w odpowiednim momencie ripostą nakreślić charakter kolejnego bohatera. Jak na przykład w wypadku pani Blanki (Gabriela Fabian), matki księdza Macieja. Kobieta nie tyle z rozpaczą, lecz z jakąś kiepsko ukrytą pretensją mówi do syna: „Są przecież księża, którzy potrafią się urządzić”. Dawno temu wymarzyła dla niego karierę lekarza, jednak samowolne dziecko postanowiło wstąpić do seminarium duchowego. Natomiast Anita (Magda Biegańska), zakochana w sobie blondynka, „nie może z takimi pazurami do klientów”. Przecież „musi wyglądać” i „reprezentować” i tylko Bóg wie „ile to kosztuje”. Zaś cała życiowa filozofia Kazka (świetnie pasujący do tej roli Bartosz Bulanda), męża Aliny, sprowadza się do bezapelacyjnego stwierdzenia, „że świat na krzywym chuju stoi i nie ma w nim sprawiedliwości”. Jednakże nie jest jednym z tych, komu się spieszy ten świat naprawiać czy ulepszać. Rozkoszuje się rolą niesłusznie skrzywdzonego. „Stara się”, ale mu „nie wychodzi”. W międzyczasie czuje, że ma prawo trochę wypić. Przecież jest facetem! Co go połączyło z wrażliwą i delikatną Aliną, pozostaje wielką tajemnicą takich oto małych wspólnot.

A wspólnota, jak wiadomo, z jednakową łatwością może nas tak wspierać, jak i sponiewierać. Jest systemem, organizmem, który od momentu swoich narodzin uparcie walczy o przetrwanie. Zarysowana wyżej grupka nie jest tu żadnym wyjątkiem. Ksiądz Maciej, cudowny ksiądz Maciej – duszpasterz, życiowy doradca i pomocnik, jest tej grupki swoistym spoiwem. Nie tyle niekwestionowanym autorytetem, co symbolem wspólnej czystości zamiarów oraz posłuszeństwa wobec boskiej woli. Więc Alina, oskarżając go o molestowanie, którego dopuścił się pewnego lata dawno temu, daremnie czeka na zrozumienie innych i przynależne jej – ofierze – wsparcie i opiekę.

Nawet matka prawie się jej wyrzeka. „Nie rób tego – mówi do córki – tak będzie lepiej dla wszystkich”. Alina na chwilę staje się małym dzieckiem: płacze, woła o pomóc, prosi, żeby ją przytulić. „Nie rób tego – chłodno powtarza rodzicielka – tak będzie lepiej dla wszystkich”. Dla wszystkich, tylko nie dla niej. Magda Skiba w takich wyjątkowych momentach desperacji jest szczególnie przekonująca. Pod sam koniec widz całkowicie zaraża się jej rozpaczą i bezradnością. Zwłaszcza w scenie, kiedy zadyszana i obezwładniona szamocze się pod butem swego męża. Oto „prawdziwy facet” (dziwne, ale Bartosz Bulanda strasznie przypominał mi Russella Crowe’a w tym przedstawieniu!) znalazł wreszcie usprawiedliwienie dla swojej wyższości i agresji. Zaraz wszystko „naprawi”. Zabierze dzieci od tej kurwy, przywróci równowagę, ukarze winnych. A nawet napluje leżącej na podłodze Lince prosto w twarz.

Tymczasem ksiądz Maciej szuka sił, czy to w modlitwie, czy w rockowych brzmieniach swojej gitary. Jednak obraz Aliny, tej małej dziewczynki, która chowała się na jego plebanii w czasie rodzinnych awantur, uporczywie go prześladuje. Dobrze pamięta, jak robił jej zdjęcia, kiedy spała. Łokieć, włosy, łuk ucha. Być może ją kochał jak córkę? Być może było w tym więcej czułości niż pożądania, jakieś nieodparte pragnienie bliskości czy może czysty estetyczny zachwyt? Człowiek to w końcu najpiękniejsze boskie dzieło. Współczucie? Litość?

W pewnym momencie ksiądz ubolewa: „Te słowa są nieme! Te słowa są nieme!”. Ależ jakie jeszcze nie są? W którym ze słowników ich teraz szukać? Nie ma więc słów i dla swojej ofiary, która, jak się okazuje, przez całe te lata nosiła w sercu podobną, skomplikowaną mieszankę uczuć. Teraz swoim wyznaniem jak gdyby składa siebie w darze i ten dar zostaje odrzucony. Zrezygnowana, zobojętniała, nie mająca sił do walki, postanawia poddać się i odejść. Zostawić za sobą ten cały hałas w imię spokoju i ciszy wodnego żywiołu.

Lubię spektakle precyzyjne w swej budowie. Kiedy twórca panuje nad materiałem i dobrze wie, co, jak i dlaczego chce zrobić. „Zanim chłodem powieje dzień” jest jednym z takich przedstawień. Żadnych zbędnych scen, czy nawet zdań. Wszystko na swoim miejscu. Piękna, głęboka i wielowymiarowa historia, która mogłaby się skończyć tak samo jak „Przełamując fale” Larsa von Triera – dźwiękiem niebieskich dzwonów. „Piękna duszo, śliczny kwiecie/ Co tam słychać na tamtym świecie?”.

Teatr Modrzejewskiej w Legnicy; Paweł Kamza „Zanim chłodem powieje dzień”. Reżyseria: Paweł Kamza, scenografia: Izabela Kolka, muzyka: Aleksander Brzeziński, ruch sceniczny: Witold Jurewicz. Obsada: Magda Skiba, Joanna Gonschorek, Bartosz Bulanda, Mateusz Krzyk, Gabriela Fabian, Magda Biegańska, Magda Drab, Katarzyna Dworak. Premiera: 06.12.2014

(Henryk Mazurkiewicz, „Wyleciała dusza z ciała”, www.teatralny.pl, 22.12.2014)

* Henryk Mazurkiewicz. Doktorant Wydziału Nauk Społecznych na Uniwersytecie Wrocławskim. Absolwent Filozofii oraz Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na Uniwersytecie Wrocławskim. Współpracuje z czasopismem naukowym "Znaczenia".