- Jackowi Głombowi muszę przyznać, że jest bardzo konkretny. Przez innych dyrektorów teatrów, w których złożyłem podania, byłem wodzony za nos. W jego przypadku nie było kręcenia czy zwodzenia. Przyjechał na mój dyplom i dostałem propozycję pracy – mówi w rozmowie z Bartłomiejem Rodakiem Bartosz Bulanda, aktor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy.
*Odgrywasz główną rolę księdza w najnowszym spektaklu Teatru Modrzejewskiej „Pierwsza komunia”.
– Jestem katolikiem, mam wszystkie sakramenty, ale do instytucji Kościoła miałem w ostatnim czasie ogromny dystans. Po tej roli dużo się zmieniło, co nie znaczy, że nagle zacznę chodzić do kościoła. Historia mojej postaci dała mi do myślenia, poczułem pewną sferę duchową, a do tego wcale nie trzeba obrzędów. W księdzu Edmundzie podoba mi się jego mocna postawa wobec świata. Szacunek, jaki ma sam do siebie, świadomość własnej wartości i wiara w nią. Jego nieskazitelność i czystość, ale ukształtowana nie przez modlitwy i obrzędy. Taka postawa jest wartością samą w sobie. W tej roli czuję się świetnie, chociaż nie wyobrażam sobie takiego siebie. Dla mnie to zbyt trudne i zbyt radykalne, nie identyfikuję się z tą postacią i nie jestem taki, chociaż po części chciałbym być.
*To największa twoja dotychczasowa rola?
– Tak. I bez względu na to, jak ten spektakl jest oceniany, ja nauczyłem się wiele. Nie tak jak dotychczas – w epizodach, w takiej roli trzeba wiele więcej zbudować. Zaakcentować początek, żeby koniec miał sens, być wstrząśniętym, żeby mieć co z siebie zrzucić. W tak dużej roli to daje frajdę. Gdybym kilka miesięcy wcześniej otrzymał taką propozycję, byłbym zestresowany, a teraz podszedłem ze spokojem, zeszło ze mnie ciśnienie. Ta praca mnie cieszyła, lubiłem przychodzić na próby, obserwować kolegów. Problemy pojawiły się pod koniec i trochę zabrakło nam czasu, bo sztuka powstawała w zawrotnym tempie.
*Tempo towarzyszyło ci od początku pracy w Legnicy. Od razu zostałeś rzucony na zawodową głęboką wodę...
– W moim pierwszym sezonie opuszczenie teatru przez Darka Majchrzaka spowodowało, że przejąłem jego role i przez to dużo grałem. O zastępstwie w „Fotografiach” dowiedziałem się w czwartek, w piątek była jedna szybka próba, a w sobotę i niedzielę już graliśmy. Wtedy byłem tym sparaliżowany. Ale scena działa w szczególny sposób i tu gra się nawet łatwiej niż na próbie, kiedy jest się cały czas poddawanym analizie. Kolejne zastępstwa też nie były łatwe, ale szybko nauczyłem się różnicy pomiędzy nimi, a kreowaniem własnych ról. Bo jednak gdy ćwiczy się dwa miesiące, wychodzi automatycznie, ktoś podpowiada, koduje się miejsca, zdarzenia, teksty. I to była dla mnie trudna, ale bardzo wartościowa szkoła.
Pierwsze doświadczenia z legnickim teatrem to dla mnie też pierwszy w życiu lot samolotem. Wyprawa syberyjska ze spektaklem „Palę Rosję!” to huragan pozytywnych wrażeń, którego nie da się ubrać w słowa.
*Na deskach tutejszej sceny zacząłeś grać zaraz po studiach aktorskich. Minęło już dwa lata.
– Tu otworzono się na moją propozycję. Szukałem dużo, ale też nie wszędzie. Jackowi Głombowi muszę przyznać, że jest bardzo konkretny. Przez innych dyrektorów teatrów, w których złożyłem podania, byłem wodzony za nos. W jego przypadku nie było kręcenia czy zwodzenia. Przyjechał na mój dyplom i dostałem propozycję pracy.
*Ale to nie jedyny twój dyplom. Jesteś też magistrem prawa. Z aktorstwem to dosyć egzotyczny zestaw...
– Na studiach Dorota Segda opowiadała mi o swojej koleżance, która najpierw studiowała aktorstwo, a potem poszła na prawo i jest adwokatem, czyli to może działać w obie strony. Ja po szkole nie bardzo wiedziałem co i jak, więc poszedłem za znajomymi na prawo, ale nie mogłem się tam odnaleźć, chociaż radziłem sobie nienajgorzej. Już na drugim roku wiedziałem, że chcę zrobić coś jeszcze. Ale z moim charakterem szybko zauważyłem, że byłyby to wiecznie niespełnione marzenia, że nie potrafiłbym się na tyle zdyscyplinować, by poza prawem znaleźć czas na dodatkowe rzeczy. Postanowiłem więc obrócić wszystko do góry nogami i wybrać się na aktorstwo.
*A kiedy ktoś prosi cię o poradę prawną?
– Niedawno dzwonił do mnie kolega z taką prośbą, ale to moja żona jest prawnikiem, i to całkiem niezłym. W przeciwieństwie do mnie jest bardzo poukładana i to ona często organizuje mi życie. Bez niej wiele rzeczy by mi się nie udało, łącznie z tym, że spóźniłbym się ze złożeniem papierów do szkoły teatralnej, bo to ona dowiedziała się o terminie, co do którego ja byłem przekonany, że jest późniejszy. Ze względu na wiek zdawać zamierzałem wyłącznie raz, więc gdybym się spóźnił, dziś nie byłbym aktorem.
Często też słyszę, że jako aktor byłbym dobrym adwokatem, bo mógłbym nieźle ściemniać na sali, ale moim zdaniem przygotowanie zawodowe jest ważniejsze od uzdolnień scenicznych.
*Prawnik, aktor, a do tego jeszcze góral...
– Nie jestem prawdziwym góralem. Pochodzę spod Nowego Sącza, od Podhala dzieli nas sto kilometrów. Jesteśmy Lachami Sądeckimi, mamy swój folklor, ale trochę inny od podhalańskiego. W dzieciństwie byłem daleko od tego wszystkiego, z czasem zacząłem to doceniać. Wioskę, ludzi, kulturę, tradycję, ale bardziej w sensie przyjemności. Na przykład chodzenie po kolędzie w gronie 30 osób, jak było także w te święta, bo w Boże Narodzenie zawsze kolędujemy. Jako strażak OSP w Lipnicy Wielkiej w Wielkanoc mam też wartę przy Grobie Pańskim. Święcimy wtedy takie duże palmy, nawet mamy konkursy na największą. Ich trzon zbudowany jest z leszczyny, z której później wyrabia się krzyże. Całe rodziny chodzą z akordeonami po polach, rozpalają ogniska i święcą ziemię. Kiedyś po rezurekcji zostaliśmy dłużej w remizie. Kiedy wyszedłem, północ myliła mi się z południem, wschód z zachodem, a do tego jeszcze to święcenie pól... Skacząc przez ognisko źle oceniłem odległości i... wylądowałem w samym środku, czego ślady mam do dziś.
Cały ten folklor sprawia mi wielką radość. Pogrywam sobie na akordeonie, lubię śpiewać, co jednak nie do końca przekłada się na scenie... Śpiewając przy ognisku czuję się swobodnie, w rodzinie robiło się to się przy każdej okazji.
*Jak żyje ci się z dala od domu i rodzinnych stron?
– Czas płynie tu pod znakiem pracy. Znamienne jest chociażby to, że moje tegoroczne święta trwały trzy dni, a zazwyczaj były to dwa tygodnie.
Prawo studiowałem we Wrocławiu, więc na Dolnym Śląsku bywałem i miałem znajomych też z Legnicy. Tu powtórzyło się to, co dobrze wspominam właśnie z Wrocławia. Ludzka życzliwość, nieskomplikowanie. Mówię o tej prostocie w pozytywnym sensie, bez udawania, pozowania czy nadęcia. W samym teatrze też chyba szybko się zaaklimatyzowałem. Z jednej strony to, że wszyscy cały czas grają, ma minusy, bo jest mniej szans na dużą rolę, z drugiej jednak to rozładowuje napięcie między ludźmi. Nie jest jak w innych teatrach, że kiedy gra się trzy razy w miesiącu, zaczyna być ciężko, a to odbija się frustracją, która z kolei może przerzucić się na innych.
*Czasem też na scenie dochodzi do wypadków. Z twoim skręconym podczas przedstawienia palcem wiąże się pewna anegdota...
– To prawda. W „Niekończącej się opowieści” gram chłopca Atreju, którego najlepszym przyjacielem jest koń Artax, grany przez Kasię Dworak-Wolak. Kasia jest zaprzężona w długie lejce, które ja trzymam. W jednej ze scen wystraszeni przez ruchome bagno zaczynamy uciekać w różnych kierunkach, lejce się naprężają i kiedy się rozbiegamy, ściągają nas z powrotem i uderzamy o siebie. Podczas spektaklu uprząż owinęła mi się wokół palca, oboje szarpnęliśmy i go skręciłem. Kiedy przyjechały panie z firmy BHP, opowiedziałem kto kim jest, co to są lejce i kiedy doszło do wypadku, ale powstał problem jak spisać protokół. Brzmi to dziwnie, bo nie stało się na budowie, a i okoliczności są niecodzienne. Wówczas jedna z pań stwierdziła, że trzeba to opisać bardziej szczegółowo. Jej koleżanka zaczęła notować: „Kiedy ujrzeliśmy ruchome bagno, ja i moja koleżanka koń zaczęliśmy uciekać w przeciwległych kierunkach...”.
Zaczynam się tylko martwić, że kiedy stanę przed komisją lekarską, okaże się, że mam problem nie tylko z palcem, ale też z głową. A kiedy padnie pytanie o świadków, będę się zastanawiał, czy poprosić zająca, czy może niedźwiedzia z brodą.
*Dziękuję za rozmowę.
(Bartłomiej Rodak, „Przez życie na ochotnika”, Konkrety.pl, 5.01.2011)