"Komedia obozowa" Roya Kifta w reżyserii Łukasza Czuja to teatr w teatrze. Już pierwsze wejście Impresario ustawia nas w roli widzów, którzy przyszli pośmiać się na kabaret. Aktorami będą Żydzi z terezińskiego getta z Kurtem Gerronem, gwiazdą kina, na czele. A spektakl okaże się przeplataną obozowymi piosenkami historią propagandowego filmu "Führer daje Żydom miasto" ("The Führer gives the Jews a city"). Pisze Piotr Kanikowski.



Gerron naprawdę nakręcił go w Terezinie, łudząc się, że jeśli przeciągnie prace do wyzwolenia obozu, on i inni Żydzi przeżyją. Nie przewidział jednak, że faszystom prędzej skończy się cierpliwość.

Żydzi - tak jak obiecał Impresario (fenomenalna Joanna Gonschorek) - starają się być zabawni. Choćby Lippmann (Paweł Palcat) i Epstein (Bogdan Grzeszczak),  dostojni członkowie Judenratu, zmyślnie połączeni  przez kostiumologa karykaturalnie długimi brodami ze skrawków szarego materiału. A już na pewno zabawny jest scenarzysta Michel Grünbaum (Paweł Wolak), kiedy z sarkazmem roztacza przed współwięźniami wizję wyjazdu całej ekipy filmowej z Terezina na rozdanie Oscarów do Hollywood. To wprawdzie 40 tysięcy ludzi i koszt wyekspediowania artystów za ocean przerósłby możliwości Hitlera, ale jak się ich przepuści przez komin, zmieszczą się w maleńkim volkswagenie.

Siedząc na widowni przeżywałem ten sam rodzaj oczyszczającej tortury, co kilka lat wcześniej w kinie podczas seansu "Funny Games". W filmie Michaela Haneke para snobistycznych psychopatów czyniła mnie mimowolnym wspólnikiem swych zbrodni, mrugając teatralnie w stronę kamery w najokrutniejszych momentach. A w "Komedii obozowej" umierający w Terezinie Żydzi na dzień dobry próbowali mnie - goja, który przyszedł na ich absurdalny kabaret - obłaskawić antysemickimi dowcipami, bo przecież kto nie lubi trochę pośmiać się z Żydów. To tak powszechne, że nawet niekończąca się litania antysemickich napisów na murach nie budzi już w przechodniach dyskomfortu.

"Na czym polega różnica między dużym Żydem a małym Żydkiem? Na wartości opałowej!". Cha cha cha!. Naprawdę, trudno było utrzymać powagę, zwłaszcza, że  z prawej i z lewej zaraźliwie rechotali inni. Szybko przytomnieliśmy, śmiech zamierał, pojawiał się wstyd. I groza. Bo przecież Żydów - małych, dużych, jak leci - naprawdę tysiącami palono w krematoriach w Auschiwitz, Ravensbrück, Dachau.

Ten spektakl tak ma. Cały czas balansuje na granicy śmiechu i przerażenia. Zgrywy i powagi. Rozsądku i szaleństwa. Kabaretowej lekkości i ponurej egzystencjonalnej próżni. Ten zgrzyt drażni, niepokoi. Jak u Haneke, nie pozwala śledzić show z bezpiecznym dla widza dystansem.

Gdyby literalnie trzymać się klasycznej definicji gatunku, nie jest to - wbrew obietnicom reżysera i dyrektora teatru - komedia, bo pogodny nastrój co chwila pęka jak bańka mydlana. Podążający za aktorami wzrok widza wszędzie napotyka na stosy tekturowych pudełek z prochami więźniów Terezina, wykorzystywanych jednocześnie jako rekwizyt i element scenografii. Zabawiają go artyści w łachmanach, bladzi, wygłodzeni, szarzy, z podkrążonymi oczyma, potykający się o własny cień na scenie. I inaczej niż w klasycznej komedii, bohaterów dramatu Kifta nie spotyka żaden happy end, choć raz czy dwa Impresario - ich groteskowy Bóg w żółtej szubie - sugeruje, że jakieś, mniejsze czy większe ocalenie, było prawdopodobnie możliwe. Kusi Kurta Gerrona wizją uratowania 40 tysięcy współwięźniów jeśli weźmie do ręki kamerę, a w chwili zwątpienia, przypomina mu, że jest jeszcze Bóg. Dobry Bóg, którego wystarczy poprosić. Kurt prosi. Trzy razy powtarza swoje egoistyczne życzenie: Przeżyć. I ginie przetransportowany do Auschwitz.

Taki czarny żart Pana Boga. Więc jeśli coś tu jest komedią, to życie Gerrona - gwiazdy przedwojennego kina, partnera Marleny Dietrich z "Błękitnego anioła", utalentowanego dokumentalisty, twórcy żydowskiego kabaretu "Karuzela" w terezińskim getcie. Rozdartego wątpliwościami tchórza i egocentryka, zmanipulowanego propagandzisty Hitlera, zdrajcy narodu, moralnego bankruta. Jednego z bezliku spopielonych w oświęcimskim krematorium, bezimiennego prochu rzuconego na wiatr. W tym sensie nie mniejszą komedią jest życie Frau Schwarz - niemieckiej elegantki, która nawet nie wygląda na Żydówkę, czyta Goethego, słucha Bacha i gardzi tymi brudnymi żydowskimi druciarzami, z którymi zamknięto ją w Terezinie (brawurowo gra ją Katarzyna Dworak).

Spektakl jest znakomity. W warstwie muzycznej równie nieobliczalny jak w słownej. Temat sztuki sugerowałby sięgnięcie do tradycji klezmerskiej, tymczasem kompozytor Łukasz Matuszyk poszedł zupełnie innym tropem. Nie rezygnując z charakterystycznego dla kapel żydowskich instrumentarium brzmieniem (klarnet, akordeon), postawił na różnorodność. Na początku jest odrobinę ckliwie. Sarkastyczna piosenka o wymarzonych paszportach Paragwaju i Kostaryki brzmi jak żywcem przeniesiona z krakowskiej Piwnicy pod Baranami. W kulminacyjnej scenie punkowy rytm aż podrywa publiczność do pogo. A na sam finał, przejmujący finał, zapala się światło i z wszystkich stron rozlegają się dźwięki grungowego hitu Nirvany "Smells like teen spiryt".   wszystko pasuje do siebie idealnie. Lepiej by nie mogło. Gdy usłyszałem ten gitarowy riff, miałem kluchę w gardle i ciary na plecach.

(Piotr Kanikowski, „Komedia obozowa. Śmiech z kluchą w gardle”, www.24legnica.pl, 11.10.2012)