Trzeba było sporo odwagi, także artystycznej, by wystawić muzyczno-kabaretowy spektakl z Holocaustem w tle. Świat należy jednak do odważnych dzięki czemu w Legnicy mieliśmy światową prapremierę „Komedii obozowej” Roya Kifta. Spektakl wyreżyserowany przez Łukasza Czuja to wielkie zwycięstwo teatru zespołowego, w którym wszystko jest ważne: scenografia, kostium, muzyka, ruch sceniczny i aktorstwo.



- Myślałem, że nigdy za mojego życia ta sztuka nie zostanie wystawiona na profesjonalnej scenie. Jestem szczęśliwy, że w waszym świetnym teatrze mogłem ją zobaczyć. Gratuluję odwagi i wspaniałego zespołu aktorskiego. Grali świetnie! Dla angielskich aktorów byłoby to bardzo trudne – mówił po premierowym spektaklu mieszkający w Niemczech angielski autor sztuki Roy Kift.

Rzecz jasna w tych opiniach była kurtuazja, ale była też  bezwzględna prawda. Na swoją prapremierę na zawodowej scenie sztuka czekała całe 13 lat. W Niemczech, kraju o wielkiej tradycji teatralnej, także awangardowej, rzecz traktują krótko:  - Obóz koncentracyjny i komedia? Nie. Tego nie możemy wystawić! Jednak nie tylko w tym kraju, ewidentnie brak jest odwagi, by zmierzyć się z opowieścią tak niekonwencjonalną i radykalnie różną od literackich i filmowych klisz dokumentujących historie z czasów Zagłady. Planowana na bieżący rok prapremiera w Paryżu także się nie odbyła. Ponoć wyłącznie z braku pieniędzy…

„Komedia obozowa” opowiada o kabarecie „Karuzela”, który działał w nazistowskim getcie dla europejskich Żydów w czeskim Terezinie, do którego trafiali w znaczącej części przedstawiciele elit kulturalnych z wielu krajów. Dziwne to było miejsce. Odmienne od tych, które odnotowały wojenne kroniki Warszawy czy Łodzi. Działały w nim orkiestry symfoniczne i kameralne, grupy jazzowe, chóry, drużyny piłkarskie, szkoły, kabarety, wydawano prasę, komponowano, malowano. Zapewne dlatego wykorzystywane było przez hitlerowska propagandę, by odwrócić oczy świata od planowej i systematycznej eksterminacji Żydów. To właśnie do Theresienstadt zwożono szwajcarskie delegacje Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, by inscenizować radosne życie wysiedlonych w „getcie nowego typu”. Finał tej maskarady był jednak okrutny. Pobyt w tym obozie był tylko przystankiem w drodze do fabryk zagłady.

W spektaklu widzimy to w scenografii, w której na obozowych pryczach pojawia się coraz więcej tekturowych urn z prochami, a artyści kabaretowi w trakcie spektaklu deklamują śmiertelną odliczankę: 40 tysięcy, 39 999, 39 998… , by w finale sztuki odliczać 400, 399, 398… . Gdzie tu zatem miejsce na sceniczne występy, komedię, na dowcip, szmonces i autoironię? A jednak z ust Impresario (Joanna Gonschorek) usłyszymy najczarniejszy z prawdziwie wisielczych dowcipów („Jaka jest najlepsza wic ? Auschwitz!”). Będzie to jeden z tych momentów spektaklu, w którym da się usłyszeć nerwowy, szybko zamierający śmiech publiczności.

Przeniesieni w świat absurdu jesteśmy świadkami szalonej groteski. Ostatniej broni, jaką dysponowali uwięzieni artyści kabaretu „Karuzela”, by poprzez humor, ironię i śmiech wyrazić swój sprzeciw wobec opresji i ocalić resztki człowieczeństwa. Sztuka jest też dla nich ucieczką od realiów, lekiem chroniącym przed rezygnacją z walki o przetrwanie i  popadnięciem w obłęd. Ów sytuacyjny kontrast (kabaret w cieniu śmierci) potęguje, a nie – jak mogłoby się wydawać (a zapewne niektórym tak właśnie się wydaje) – rozmywa grozę sytuacji, czyniąc ją niemal obsceniczną.

Bohaterem sztuki jest wybitny niemiecki aktor i reżyser Kurt Gerron (w tej roli Rafał Cieluch) , znany m.in. ze słynnego filmu „Błękitny anioł”, w którym grał u boku Marleny Dietrich (w spektaklu usłyszymy nie mniej słynne, oryginalne nagranie jego songu „Mackie Messer” z „Opery za trzy grosze” Brechta z muzyką Weila).  To jemu komendant obozu zleca nakręcenie propagandowego filmu, który miał kłamliwie wykazać komfort życia w Theresienstadt. W przedstawieniu widzimy go jednak jako człowieka skrajnie zmęczonego, w dużej mierze zrezygnowanego. Podejmuje się zadania. Czy wierzy, że wygra wyścig o życie z czasem (rzecz dzieje się w roku 1944, Hitler przegrywa już w Europie na dwóch frontach, a w tej sytuacji propagandowy film też  traci na znaczeniu)? Czy widzi w sobie nowego Mesjasza, który ocali siebie i swoich artystów? Tego się nie dowiadujemy. Widzimy jedynie jego ostateczną klęskę - śmierć w Auschwitz.

Łukasz Czuj ma świetną rękę i słuch do realizacji dramatyzowanych opowieści muzycznych (jego kapitalny, zrealizowany we Wrocławiu „Leningrad”, przed dwoma laty mieli okazję obejrzeć także legniccy miłośnicy teatru). Nie ma w tym zaskoczenia, a sam reżyser nie ukrywa swoich fascynacji berlińskim kabaretem lat 30. minionego stulecia. Inspiracja już nie tylko „Operą za trzy grosze”, ale także głośnym „Kabaretem” Boba Fosse’a (z Lizą Minnelli i Michaelem Yorkiem), a nawet filmem „Mefisto” Istvana Sabó (z Klausem Maria Brandauerem) są w legnickiej inscenizacji wyczuwalne.

„Komedia obozowa” to spektakl muzyczny ze świetnie zainscenizowanymi scenami zbiorowymi i kapitalną robotą aranżera i muzyka Łukasza Matuszyka. Niektóre z pomysłów są niesamowite. Oto obok „Niewolniczego tanga” (z Auschwitz) usłyszeliśmy punkowe rytmy i odtańczone przez więźniów Terezina buntownicze pogo rodem z Jarocina, a na finał przedstawienia słynny „Smells Like Teen Spirits” Nirvany (jeden z najsłynniejszych hitów wszech czasów). Skąd ta Nirvana? Czy tylko przez prostą zbieżność imion i tragiczny finał życia Gerona i Cobaina? Być może. W piosence Nirvany są jednak słowa, które wskazują także inny trop i  każą się zastanowić nad tragedią bohaterów spektaklu („To miła zabawa przegrywać i udawać”).

Efekt? Na legnickich deskach powstał spektakl ambitny, ważny, dobrze zagrany i efektownie zrealizowany. Już teraz jest jak diament. Tym bardziej warto go jeszcze oszlifować (w połowie przedstawienia słabnie tempo, aktorom brakuje chwilami luzu i lekkości przydatnych w kabaretowej formie), by wydobyć z niego brylantowe ognie. – Premiera to nie koniec, a początek życia spektaklu – zauważył słysząc te uwagi dyrektor sceny Jacek Głomb. Ma rację.

Grzegorz Żurawiński