Kolejnym odczytaniem i literackim liftingiem „Romea i Julii” ze skalpelem w paluszkach zajął się Krzysztof Kopka, który nie jednemu Szekspirowi dał radę, a w Legnicy chyba wszystkim. Robi to jednak subtelnie i mądrze. Nie stara się widzów zbulwersować, ale pokazać im to, co dobrze znają - nie tak samo, przez okulary intelektualisty, a nie bezmyślnego skandalisty. Legnicką odsłonę „Kochanków z Werony” recenzuje Krzysztof Kucharski.

Z moim starym kumplem i byłym redakcyjnym kolegą, "Żurawiem" wyszliśmy z knajpy o włoskiej nazwie "Tivoli" i wolnym krokiem podążyli do… Werony, miasta, w którym w wyobraźni najsłynniejszego na świecie "Angola" - niejakiego Szekspira w polskiej transkrypcji nazwiska - kochali się Julia i Romeo. Werona była dosłownie parę kroków od wspomnianej restauracji Jurka Szuby, bo na Nowym Świecie, który architekturą przypomina czas lat dwudziestych ubiegłego wieku i szkoda, że biedne miasto Legnica, w którym dzieje się akcja tego mojego wprowadzenia, nie ma pieniędzy, by tym wspaniałym, a popadającym w ruinę kamienicom przywrócić dawny blask.

Namieszałem Państwu strasznie w głowach, a banalnie rzecz ujmując, obejrzałem w minioną niedzielę premierę legnickiego Teatru im. Modrzejewskiej pt. "Kochankowie z Werony", która jest oparta na wyciskającym łzy romansidle parę milionów razy wystawianym na całym świecie w teatrach i filmowanym wiele razy - "Romeo i Julia".

Kolejnym odczytaniem i literackim liftingiem ze skalpelem w paluszkach zajął się Krzysztof Kopka, który nie jednemu Szekspirowi dał radę, a w Legnicy chyba wszystkim. Robi to jednak subtelnie i mądrze. Po pierwsze nie niszczy struktury klasycznego dramatu. Raczej jakieś współczesne obserwacje do niego dokłada. Podkręca wydarzenie współczesnymi gadżetami, a nie udziwnia. Nie stara się widzów zbulwersować, ale pokazać im to, co dobrze znają - nie tak samo, przez okulary intelektualisty, a nie bezmyślnego skandalisty.

Od lat chodzę ubrany na czarno, w tym spektaklu tak się ubierali zwolennicy księżnej Werony (ascetyczna Katarzyna Dworak), symboliczni kreatorzy włoskiego faszyzmu. W Polsce słowo faszyzm kojarzy się z hitlerowskim nazizmem, bo też zrobiło międzynarodową karierę i dziś wyraża czytelne skłonności to totalitaryzmu, nietolerancji i nacjonalizmu z religijnym błogosławieństwem. Teraz w Polsce można znaleźć jego sadzonki, a w niektórych wypadkach, jak podpałacowe partyjne wiecie - mocne wykwity świata kreowanego pod jednego dewiacyjnego lidera.

Zawsze żałuję, że nie mogę dziś w teatrze grającym klasykę oglądać strojów z minionych epok. Czasami powód jest prosty, teatry nie mają pieniędzy na takie wierne historii wystawy. Przeniesienie dramatycznych dziejów najsłynniejszych kochanków z epoki renesansu w lata dwudzieste ubiegłego wieku, ma swoje konsekwencje plastyczne. Autorka scenografii i kostiumów - Małgorzata Bulanda, której w rzetelności wobec epok i stylów mogliby się uczyć wszyscy adepci scenografii i kostiumologii - nie zmarnowała szansy, by pokazać artystycznym skrótem, na jakiej materialnej rzeczywistości i guście faszyzm się zakorzeniał. Kto był parę razy we Włoszech, nawet niedawno, ale zbaczał z turystycznych szlaków, to scenografii Małgosi dotknął wzrokiem wiele razy. Dziś Werona tak nie wygląda, ale są jeszcze takie miejsca i nawet całe miasteczka, gdzie bieda skleca życie z byle czego. W kostiumach wyraźnie się już czuje stylizacje na lata dwudzieste i to podpowiada przynależność do klas czy kast.

Reżyser Jacek Głomb nie zamierzał nakryć tego przedstawienia czarnym kolorem i nas tym straszyć, raczej chciał pokazać, jak to się wymyka niezauważalnie spod kontroli. Nie wiemy, co się stało, a już to jest, choć nikt tego głośno nie zapowiadał. Najważniejszy pozostał ludzki dramat, bezmyślne zacietrzewienie oparte na plemiennej tradycji sięgającej kultur prymitywnych - oko za oko, ząb za ząb - zapisanych nawet kiedyś w prawie Hammurabiego. Skrótem myślowym to traktując, pokazuje do czego prowadzą różne prymitywne (bo bez refleksji) formy nienawiści i czy w takiej sytuacji jakakolwiek miłość może zwyciężyć?

Adaptator Kopka, reżyser Głomb z plastyczną oprawczynią Bulandą i muzycznym oprawcą Bartkiem Straburzyńskim nawiązują do schyłkowych klimatów fin de siecle’u. To słychać, widać i czuć. Julię vel Magdę Skibę poznajemy stojącą w oknie zawsze z papierosem w ustach. Po drugiej stronie tego zaułku w Weronie jest palarnia opium, gdzie odbywają się najróżniejsze orgietki, w których uczestniczy Romeo vel Rafał Cieluch. To wszystko przesuwa granicę obyczajowego tabu. W tym spektaklu to Julia biega za swoim przyszłym kochankiem. Uwodzi go grą, swoją niezależnością zbudowaną na feministycznym gruncie, samotną rozczarowaną prymitywnymi brutalnym ojcem, głową rodziny Capulettich (Robert Gularczyk) i matką zajętą swoimi romansami (Małgosia Urbańska).

W teatrze Głomba od lat kobiety dominują, to też nic dziwnego, że ze scenariuszowego planu drugiego przebijają się do widzów swoimi niewielkimi w końcu rolami: Magda Biegańska grająca kochankę Romea - Rosalinę, czy jego kuzynkę Beatrycze - Ewa Galusińska. Jak zawsze da się zapamiętać Joanna Gonschorek, tym razem w roli "ekstremalnej" niani Julii.

Z dokonań panów, najpewniej ci którzy tę premierę już oglądali zapamiętają postać ojca Laurentego, który pomaga kochankom i w finale ginie z rąk faszystów, ciało ma Pawła Wolaka.

W spektaklu zagrali w charakterze statystów mieszkańcy ulicy Nowy Świat i okolic, dodając nietypowej teatralnej przestrzeni dodatkowego smaku.

(Krzysztof Kucharski, „Scena im. Modrzejewskiej: Kochankowie kontra faszyści”, Polska Gazeta Wrocławska, 25.05.2011)