Spektakl Raczaka idzie pod prąd modnych trendów estetycznych, lokuje się w poprzek aktualnych debat, trąca od dawna niesłyszane nuty. Nawiązując do epizodu z dziejów polskiej lewicy niepodległościowej, wystawia rachunek dwudziestoleciu wolnej Polski. Waży jej marzenia i klęski, aspiracje i kompleksy. Przypomina. że wyśniony owoc wolności dla niektórych ma gorzki smak. Analiza Jolanty Kowalskiej.

To jedna z ,,przeklętych” dzielnic. Rezerwat ubóstwa, które wśród miejscowej ludności bywa przypadłością dziedziczną i drobnej przestępczości. Legnickie Zakaczawie od lat wytrwale zagospodarowuje na użytek kultury Jacek Głomb, lokując tu wiele swoich teatralnych inicjatyw. Mieszkańcy zdążyli się do nich przyzwyczaić na tyle, że napływ eleganckiej premierowej publiczności, zmierzającej do malowniczej ruiny poniemieckiego Teatru Varietes (jedno ze znalezisk szefa legnickiej sceny), nic wzbudza tu większych emocji.

W pobliżu trwa swojskie grillowanie, na sznurach powiewa świeżo rozwieszona bielizna, po bramach toczy się bujne życie towarzyskie przy flaszce z tanim winem. Premierowi goście i tubylcy są sobie obcy i obojętni, choć zapewne przybyszom towarzyszy dreszczyk lęku o samochód, pozostawiony gdzieś w mrocznym zaułku na łasce losu.

To preludium do “Czasu terroru”, przygotowanego na podstawie “Róży” Żeromskiego. Plan Lecha Raczaka był perfidny: chciał, by jego widz najpierw dotknął tego świata, zanurzył się w jego smakach i zapachach, wytrzymał spojrzenie obywateli ,,gorszej kategorii” i choć trochę poczuł się intruzem w tym mateczniku miejskiej biedy zanim stawi czoło walnej rozprawie z masą upadłościową rewolucji.

Reżysera od dawna interesuje fenomen rewolucji, jej utopijne fundamenty, ideowe dźwignie, nieuchronne sprzeczności celów i środków oraz ostateczny bilans moralny. Temu poświęcił przed dwoma laty legnicką realizację “Marata/Sade'a”, wokół tych spraw krąży również najnowszy spektakl. Tym razem jednak reżyser pochylił się nad kodem genetycznym polskiej myśli wolnościowej, począwszy od tradycji romantycznej, aż po idee pierwszej ,,Solidarności'”.

Przedstawienie zaczyna się efektownym zamachem działaczy niepodległościowej lewicy na konwój pocztowy z pieniędzmi. Oglądamy sceny z życia członków podziemia, wzorowanych na aktywistach z Frakcji Bojowej PPS, akcje terrorystyczne w imię wolnej Polski i gorączkę rewolucji 1905 roku.

Klimat tych lat odmalowano w spektaklu w wyrazistym skrócie: są strzelaniny, tajne schadzki, polityczne mordy, strajki i nocne Polaków rozmowy po więziennych celach. Są też płatni agenci, carskie katownie i zwłoki bojowników, wywożone na taczkach za mury cytadeli. Hałaśliwa wiecowa retoryka miesza się z patriotycznym frazesem, szaleństwo rewolucyjnych zaklęć z rzewną narodową nutą. Jednak dziwny to świat, spopielały, wyprany z żywszych barw, zamknięty za kratami ciasnej klatki. Część postaci, wydatnie postarzona, wygląda jak depozyt z grottgerowskiego imaginarium, galeria figur z heroicznych płócien i fotografii, ożywionych na chwilę w tej posępnej scenerii.

Niewykluczone jednak, że oglądamy tu rodzaj obrzędu, w którym upiory z narodowych mitów powstają z grobów, by wskrzesić piekło niezmiennych od wieków polskich sporów. O tym, że mamy do czynienia z czymś na kształt “Dziadów”, świadczy postać kreowana przez Katarzynę Dworak. To figura symboliczna, przenosząca akcję spektaklu w zupełnie inny wymiar, gość ze świata fantazji, kobiece wcielenie Wernyhory. Trochę w niej żałobnej płaczki wyśpiewującej po drogach pieśni dziadowskie, trochę guślarki przywołującej duchy bohaterów i zdrajców, a trochę natchnionej prorokini o rozpoznawalnych rysach Szalonej Grety z obrazu Breugla. Lech Raczak, który tekst sztuki Żeromskiego napisał na nowo, znalazł w tej roli celny ekwiwalent dla postaci Bożyszcza, będącej w oryginale symboliczną figurą ducha dziejów. Rola Szalonej jest tu łącznikiem między światem żywych i umarłych i zarazem medium pomiędzy historią i zanurzonym w niej czasem jednostkowej ludzkiej egzystencji.

Centralną postacią spektaklu pozostaje jednak zdrajca Anzelm, robotnik urodzony “w gnoju, z nieznanego ojca i prostytutki”, ulepiony przez swoich politycznych preceptorów na wzór bojownika o narodową sprawę, człowiek, który w decydującej chwili przechodzi na stronę wroga, by z bohatera przedzierzgnąć się w żarliwego oskarżyciela. Za wydanie współtowarzyszy zamachu na gubernatora otrzyma kulę z rąk spiskowców, ale śmierć nie wystarcza, by upartego ducha wypłoszyć ze świata żywych, nieboszczyk bowiem ma na tym padole niewyrównane rachunki krzywd i syna naznaczonego piętnem szpiclowskiego dziecka, któremu chciałby zapewnić godziwą opiekę, choćby na drodze szantażu zza grobu.

Rafał Cieluch stworzył postać, która rozsadza rutynowy wizerunek moskiewskiego sprzedawczyka. To płomienny ideolog zdrady, znajdujący w niej upajające poczucie władzy nad losem wczorajszych towarzyszy i narzędzie zemsty za to, że tak lekko grano jego życiem w imię straceńczej sprawy. I to właśnie szpicel staje się sumieniem rewolucji, wystawiając jej przywódcom rachunek za kosztowne idee, wiodące ofiarne masy spiskowców prosto do carskich więzień. Anzelm jest tu głosem tych, których śmierć wkalkulowano lekką ręką w bilans opłacalności taktyki terroru.

Ale i elity są rozczarowane masami, które okazały się gnuśne, łase na carskie srebrniki i zupełnie nie zainteresowane narodowvm zrywem, przygotowywanym w zaciszu białych dworów. Czarowic (Paweł Palcat),  polityczny mentor Anzelma, wstrząśnięty tym odkryciem, porywa się na gest Kordianów i Konradów, gotów wybawić lud - nawet wbrew niemu samemu - ofiarowując własne życie i majątek świętej sprawie wolności.

Jednak w chaosie licytacji wiecowych haseł i wobec hurtowej wyprzedaży wartości, romantyczne gesty ulegają gwałtownej dewaluacji. Przegrywają zarówno ideolodzy społecznego solidaryzmu propagujący narodowe zjednoczenie w walce z zaborcą, jak i doktrynerzy walki klas. Radykalizująca się rewolucja,  przekroczywszy punkt krytyczny wrzenia, otwiera drogę szaleńcom, którzy gotowi są wypalić wszelkie zło tego świata żelazem i ogniem po to, by na jego gruzach mógł powstać nowy, sprawiedliwy porządek.

Taką postacią, opętaną niszczycielską pasją, jest w spektaklu Dan (Robert Gulaczyk) - szlachetny idealista i żarliwy wizjoner, budujący w zakamarkach fabrycznych laboratoriów prototyp broni atomowej, która ma zburzyć fundamenty ucisku i niewoli, by zrobić miejsce szklanym domom.

W spektaklu roi się zresztą od pomysłowych radykałów, przekonanych, że święta sprawa wolności może podżyrować moralnie wszelkie nadzwyczajne środki, również w kwestii kobiecej. Taki rodzaj transakcji planuje bowiem narzeczona Czarowica - u Żeromskiego alegoria wyzwolonej sztuki, tu - dziewczyna ze snu, postać o wielu twarzach, uosabiająca aspiracje feministyczne, gotowa poświęcić miłość i wystawić na sprzedaż siebie jako luksusowy towar, by zyskać niezależność i swobodę twórczej samorealizacji.

W spektaklu legnickim dokonuje się krytyczny remanent myśli niepodległościowej. Mamy tu zatem Polskę jako wieczny romans Mochnackiego i mesjaniczną synekurę, bezlitośnie chłostaną przez Brzozowskiego, i pepeesowską wizję narodu wyzwolonego z nierówności społecznych i zaściankową mentalność oblężonego Zbaraża, którą wytykał Polakom po upadku solidarnościowej rewolty Marcin Król. Polskość jako twierdza, zmobilizowana nieustannie przeciw wrogom, zaprezentowała się dobitnie w scenie balu warszawskiej socjety, demonstrującej niezniszczalny, choć może już lekko przeżarty przez mole, inwentarz patriotycznej galanterii w zmechanizowanych, groteskowo nadętych, lecz całkowicie martwych figurach chocholego tańca.

Nie lepiej wypada obóz bojowników międzynarodowej rewolucji proletariatu. Scena, w której uczestnicy fabrycznego wiecu sadowią się na skrzynkach przymocowanych do krat niczym kury na grzędach, by podyskutować o wyzysku, rynkowej wartości pracy, politycznych wrogach, zdrajcach i wszędobylskich żydowskich spiskach, to celny, niemal modelowy przykład międzypartyjnej pyskówki. Jednak mimo nieufności do radykalnych programów i utopijnego myślenia, Raczak dokonuje trudnej, by nie powiedzieć - heroicznej, próby rehabilitacji tradycji polskiej lewicy, zawłaszczonej i skompromitowanej przez włodarzy PRL-u.

Są w spektaklu symboliczne sceny, w których ciżba ludzkich ciał, kurczowo wczepionych w siebie, brnie pod wiatr rozpościerający wstęgę czerwonej materii. Można w nich rozpoznać dalekie echa szaleństwa “Ślepców” Bruegla, ale jest w tym obrazie i patos rewolucyjnej ikonologii, sławiącej potęgę wolnościowych zrywów.

Spektakl Raczaka idzie pod prąd modnych trendów estetycznych, lokuje się w poprzek aktualnych debat, trąca od dawna niesłyszane nuty. Nawiązując do epizodu z dziejów polskiej lewicy niepodległościowej, wystawia rachunek dwudziestoleciu wolnej Polski. Waży jej marzenia i klęski, aspiracje i kompleksy. Przypomina. że wyśniony owoc wolności dla niektórych ma gorzki smak. I dołącza przewrotny bonus: to dreszcz spotkania ze ,,złą” dzielnicą, której trzeba będzie znów spojrzeć w twarz, wychodząc w chłód pierwszomajowego wieczoru.

(Jolanta Kowalska, “Rzecz majowa”, Miesięcznik Teatr, nr 7-8/2010)