Dobrych znajomych i gwiazdy głośnego „Made in Poland” legnickiego Teatru Modrzejewskiej zobaczymy już w listopadzie w warszawskim Teatrze Rozmaitości przy okazji premiery debiutanckiego dramatu Doroty Masłowskiej, tegorocznej laureatki Nagrody Literackiej Nike, „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku”. Spektakl wyreżyseruje Przemysław Wojcieszek; Janusz Chabior (od 1 września aktor TR) i Eryk Lubos (w TR drugi sezon) wystąpią w przedstawieniu, zaś znany legniczanom zespół Pustki („Osobisty Jezus”) skomponuje muzykę…

„Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku” to krótki, pełen humoru i niekończących się gagów dramat. Dwoje przesympatycznych bohaterów pod wpływem niejasnego impulsu udaje się w niezamierzoną frenetyczną podróż życia po Polsce, pełną śmiesznych przygód, które stopniowo przestają być tak aż śmieszne, a wręcz przeciwnie, całkowicie nieśmieszne, a wręcz straszne. Widz musi się liczyć z tym, że jest to sztuka nie aż tak wesoła, jak może się wydawać, jej bohaterowie nie reprezentują pozytywnych postaw społecznych i psychologicznych, a ta podróż wcale nie musi okazać się podróżą życia, a wręcz przeciwnie. Obie powieści młodej pisarki: „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” i „Paw królowej” były z powodzeniem adaptowane na scenę. Tym, co przyciąga reżyserów, jest język Masłowskiej zbudowany z nawiązań do popkultury, telewizyjnego żargonu, klubowego slangu i mowy ulicy. Zawiera niewyczerpane pokłady komizmu, a zarazem pozwala zajrzeć w głąb psychiki przeciętnego Polaka ukształtowanego przez telewizję, Kościół i katolicką rodzinę. Podobnym językiem napisana jest również debiutancka sztuka Masłowskiej. To historia dwójki imprezowiczów, którzy po ostrej balandze na alkoholowo-narkotykowej jeździe łapią okazję na rogatkach Warszawy i wyruszają w szaloną podróż przez Polskę, udając parę biednych Rumunów - Dżinę i Parchę. Od razu powiedzmy jednak, że nie o fabułę tu chodzi. Akcja jest szczątkowa i ogranicza się do rozmów prowadzonych w autach i przydrożnych barach. Właściwy dramat rozgrywa się w języku, którym mówią bohaterowie i ich rozmówcy - pełnym błędów, koślawym, bełkotliwym, odsłaniającym umysłową i emocjonalną pustkę. Zaletą sztuki jest połączenie komediowych chwytów z tonem serio. Śmiejemy się, kiedy „Rumuni” udają podziw dla samochodu marki Cinquecento i traktują choinkę zapachową niczym cenną biżuterię. Stopniowo jednak spod zgrywy wyłania się ich prawdziwa historia: on jest sfrustrowanym aktorem grającym w telewizyjnym serialu rolę księdza, ona - pozbawioną stałego zajęcia samotną matką. Oboje należą do kategorii ludzi społecznie zbędnych i może dlatego tak łatwo wchodzą w role rumuńskich żebraków. To, co początkowo było zabawą, zamienia się dla nich w traumatyczną podróż do własnych lęków. Kiedy narkotyki przestają działać i następuje zjazd, bohaterowie stają twarzą w twarz z groteskową rzeczywistością przydrożnego baru, tirówek, pijanych kierowców, dziecka nieodebranego z przedszkola, zawalonych terminów, straconych pieniędzy i pracy. I nie potrafią sobie na trzeźwo dać z tym rady. Podobnie jak wcześniej w Wojnie polsko-ruskiej... Masłowska opowiada w „Dwojgu biednych Rumunów...” o polskim kompleksie niższości, który kompensujemy sobie za pomocą stereotypu „Rumuna”, „Ruskiego”, „Cygana”, „buraka”, „pedała”, czyli istoty stojącej niżej w hierarchii. A zarazem mówi o problemie wyobcowania: bohaterowie pędzący w pijackim widzie przez Polskę uciekają sami od siebie, od nudy i beznadziei własnego życia, ale wpadają w jeszcze gorszą nudę i beznadzieję. Kto wie, czy najszczęśliwszym człowiekiem w tym świecie nie jest mieszkający na odludziu staruszek, który do tego stopnia zżył się z telewizją, że postacie z seriali traktuje jak żywych ludzi. Parchę wita tak, jakby to prawdziwy ksiądz Grzegorz złożył mu wizytę. On przynajmniej ma swoją telenowelową rodzinę, Parcha i Dżina nie mają nic. (Roman Pawłowski, Gazeta Wyborcza) ****************************************************************************** Teatr Rozmaitości Warszawa Dorota Masłowska ”Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku” reżyseria: Przemysław Wojcieszek premiera: 18 listopada 2006 +++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++ Janusz Chabior (1963), aktor Debiut w 1991 roku na scenie Teatru Dramatycznego (od 1999 roku Teatr Modrzejewskiej) w Legnicy. Kilkadziesiąt ról teatralnych i filmowych (głównie w serialach). Najważniejsze: „Zły”,„Ballada o Zakaczawiu” (także w wersji Teatru TV), „Hamlet, książę Danii”, „Koriolan”, „Portowa opowieść”, „Wschody i Zachody Miasta” (także dla Teatru TV), „Szaweł”, „Made in Poland”. Kilka nagród na krajowych festiwalach teatralnych. W roku 2005 nagrodzony „Złotą Iglicą” dla najlepszego aktora Dolnego Śląska i „Bombą sezonu” przyznawaną przez Stowarzyszenie Przyjaciół Teatru Modrzejewskiej dla artysty, który najbardziej rozsławił legnicki teatr. Wywiad dla tygodnika Konkrety (z 2005 roku) bezpośrednio po wręczeniu „Złotej Iglicy”: Jak to jest być najlepszym aktorem na Dolnym Śląsku? - Ja wiem, czy jestem najlepszy? W tym roku dostałem nagrodę, za rok dostanie ją ktoś inny. Po prostu. "Złota Iglica" należała się panu już dużo wcześniej. Prawie ją pan miał... - Tak. Było to na początku mojej kariery aktorskiej. Byłem pewniakiem do "Iglicy", ale niestety, nie mogłem jej dostać ze względu na przeszkody formalne. Po prostu nie byłem aktorem zawodowym. Inaczej mówiąc, nie miałem papierka. Nie skończył pan szkoły teatralnej. Można więc powiedzieć, że jest aktorem samoukiem? - Chyba nie. Nie uważam się za naturszczyka. Ja uczyłem się aktorstwa, grając w teatrze kolejne role. Z aktorstwem jest jak z kowalstwem. Po prostu musisz najpierw terminować i się uczyć. Z czasem zostajesz mistrzem. Po czterech latach występów w legnickim teatrze pojechałem do Warszawy na egzamin. Stanąłem przed komisją złożoną z pierwszej ligi polskiego teatru. Stwierdzili, że się nadaję i tak dostałem etat w Legnicy. Wbrew pozorom, sporo aktorów w Polsce pracuje na takim papierze. Dziś rynek weryfikuje, kto jest dobry, a kto nie. Albo jesteś dobrym aktorem i publiczność cię akceptuje, albo nie. Dyplom niczego dziś nie gwarantuje. Czy został pan aktorem przypadkowo? - Myślę, że w ogóle życie jest determinowane przypadkiem. Po powrocie z Londynu, gdzie zarabiałem na "modelowanie" swojego małżeństwa, podjąłem pracę w Galerii Sztuki. Pracowałem jako specjalista do spraw wystawienniczych. Byłem nawet komisarzem wystawy "Malarstwo Młodych". Kiedyś do Legnicy przyjechało małżeństwo Bichelów. On był rodowitym Francuzem, ona Polką, która przed laty wyjechała do Francji. Jeździli po świecie i bawili się w teatr. W Legnicy zaczęli pracować nad wystawieniem kabaretu. Spektakl nazywał się "Francuska sałatka", a jego premiera miała miejsce w teatralnym holu. Zaangażowałem się mocno w ten projekt. Byłem jego współautorem i jednym z aktorów. Wpadłem w oko ówczesnemu dyrektorowi legnickiego teatru, Łukaszowi Pijewskiemu. Ku mojemu zdziwieniu, zaproponował mi główną role w "Teatrze Weneckim". Byłem w szoku. Ja, taki świeżak, i od razu główna rola! I tak to się wszystko zaczęło. A wracając do przypadku. To jest właśnie przykład na rolę przypadku w życiu człowieka. Gdyby nie ten kabaret, to kto wie, co bym dziś w życiu robił? Może uprawiałbym rolę na Suwalszczyźnie albo pracował na platformie wiertniczej na Morzu Północnym? Aktorstwo zawsze mnie pociągało, ale na pewno nie napinałem się, że muszę zarabiać na życie w teatrze. Na początku miał pan w teatrze pod górkę. Jak to było z tym słynnym buntem zespołu teatralnego? - Gdy przyszedłem na pierwszą próbę czytaną do "Teatru Weneckiego", starsi aktorzy kazali mi wyjść. Nie mogli zaakceptować tego, że to ja mam grać główną roję. Poczuli się urażeni, że dostał ją amator, człowiek z ulicy. Dyrektor Pijewski swojej decyzji jednak nie zmienił. W efekcie zespół się zbuntował i rzucił scenariuszami. Pijewski jednak postawił na swoim. Ściągnął do Legnicy aktorów z Teatru im. Witkacego w Zakopanem. Sztukę wystawiono, a ja zadebiutowałem, od razu grając główną rolę. Później miałem już z górki. Po 12 latach grania został pan doceniony. Odnosi sukcesy w teatrze. Dostrzegł pana świat filmu. Coraz częściej można pana zobaczyć w filmach i telewizyjnych serialach. - Tak. Tymi sprawami zajmuje się mój agent. Mam około 50 ról w różnych produkcjach. Przyznam, że często odrzucam propozycje, bo czasem zwyczajnie brak mi czasu. Teatr zabiera go bardzo dużo. Ale to fantastyczna sprawa, że do mnie dzwonią i chcą mnie w takim czy innym filmie. Mam z tego satysfakcję. Na przykład kiedyś po przedstawieniu podszedł do mnie reżyser Konrad Niewolski i zaproponował mi rolę w "Symetrii". Powiedział, że miał obsadzić w rej roli Krzysztofa Majchrzaka, ale jak mnie zobaczył, to zmienił zdanie. Pewnych sytuacji w tym zawodzie się nie zaplanuje. To nie jest plan pięcioletni rodem z gospodarki nakazowej. I o to w tym zawodzie chodzi. To jego urok. Woli pan granie w teatrze czy zdobywanie popularności w telewizji i w kinie? - Na dziś teatr jest dla mnie najważniejszy. Ale ja lubię podszczypywać inne miejsca, czyli film czy serial. Najfajniejsze nogi i pośladki ma jednak, co tu ukrywać, teatr. Ale na filmie czy serialu można więcej zarobić. Nie zależy panu na pieniądzach? - Pieniądze są fajne i potrzebne. Super jest zarabiać i jeszcze łączyć to z czymś, co się kocha. Ale z pewnością nie są najważniejsze. Przede wszystkim trzeba siebie szanować. Oczywiście pamiętajmy, że aktor jest osobą publiczną i to normalne, że chce się dobrze sprzedać. Musi w końcu z czegoś żyć. Niektórzy wezmą fuchy typu prowadzenie festynu, sylwestra czy będą reklamować ubezpieczenia, a inni nie. Ja sam kiedyś prowadziłem bale sylwestrowe. Ale dziś już się za takie rzeczy nie biorę. A gdyby dostał pan intratną propozycję wystąpienia w reklamie, co by pan zrobił? - Przyjąłbym ją, pod warunkiem że grałbym w niej aniołka. Dlaczego akurat aniołka? - A widziałeś kiedyś łysego aniołka? Ja chciałbym być pierwszym. Czuje się pan gwiazdą? - W żadnym przypadku. Moje zdjęcia nie zdobią kolorowych magazynów. Jestem znany niszowo. Przecież nawet "Konkrety" nie piszą o mnie za dużo (śmiech - przyp. red.). Jestem najzwyczajniej szczęśliwy, że coraz bardziej mnie doceniają. Żyję wykonując zawód, który kocham. Każdy dzień przynosi coś nowego, nie ma stagnacji, marazmu. Ja po prostu żyję pełnią życia. Przeraża mnie natomiast styl życia coraz większej liczby ludzi. Pędzą gdzieś, nie wiadomo po co. Nawet na bankiet przyjeżdżają samochodami, by czasem nie wypić 50 gramów wódki i pogadać w miłej atmosferze. Pokazać się, zaznaczyć obecność i dalej pędzić. To przerażające. Życie trzeba smakować. Rola Wiktora - nauczyciela mającego poważne problemy z alkoholem w "Made in Poland", wyraźnie panu pasuje. - Są takie role, na które czeka się czasem całe życie. Ja się takiej doczekałem. Jak dostałem scenariusz "Made in Poland", to po kilku zdaniach wypowiadanych przez Wiktora wiedziałem, że to jest właśnie to. To rola napisana dla mnie! Myślę, że to rola dla dojrzałego mężczyzny. A ja właśnie dojrzałem, bo ta wiosna jest moją 42. z kolei. Inna sprawa, że cały "Made in Poland" to świetny scenariusz, wspaniałe dialogi. Ten projekt wręcz powinien odnieść sukces. Był na niego skazany. Oprócz wyzwania aktorskiego, miał pan jeszcze jedno. W jednej ze scen wypija pan cztery piwa w ciągu kilku minut. Publiczność podczas premiery nie mogła się nadziwić. - Mój syn powiedział, że kumpli przyprowadzi na spektakl, by to zobaczyli, bo mu nie wierzą. Ale tak naprawdę to wyobrażasz sobie wypić cztery piwa i grać jeszcze przez godzinę? To było piwo bezalkoholowe. Paskudny wynalazek. Nie polecam nikomu. Ale warto się poświęcać, by grać w tak dobrym spektaklu, jak "Made in Poland". (Paweł Jantura, "Lubię podszczypywać", Konkrety15.04.2005)