Zadebiutował rolą Ryśka Riedla we wstrząsającym dramacie biograficznym „Skazany na bluesa", ale później grywał tylko w komediach -„Testosteron", „Lejdis" czy „To nie tak, jak myślisz, kotku". Największą popularność przyniosła mu rola Maksa Skalskiego w serialu „Niania". 14 sierpnia do kin wejdzie „Operacja Dunaj", w której aktor znów rozbawi widzów. Tym razem pojawi się na ekranie jako wiecznie pijany porucznik January Jakubczak, przepojony duchem braterstwa i współpracy z Armią Radziecką. Z aktorem rozmawia Anna Janiak.


Anna Janiak : Jak się Pan czuł w mundurze wojskowego?

Tomasz Kot: - Dość dziwnie. Przede wszystkim dlatego, że miałem brodę z „Niani", której nie mogłem zgolić. Abym nie wyglądał całkiem jak Maks Skalski, doklejono mi dodatkowe pasy zarostu. Czułem się więc nie jak typowy polski żołnierz, a raczej jak najemnik legii cudzoziemskiej. Miałem też spore obawy co do wojskowych butów - że będą niewygodne albo za małe. To się, niestety, często zdarza, bo mam dużą stopę, rozmiar 47, i często brakuje pasujących na mnie butów. Tymczasem Jerzy Stuhr, kiedy bylł profesorem na moim roku na studiach, powtarzał, że w kostiumie najważniejsze są właśnie buty. Jeśli dostaję takie, jakich normalnie nie noszę, to powoduje zmianę mojego sposobu chodzenia i całego poruszania się.

Był Pan w wojsku?

- Na szczęście nie! Bardzo nie chciałem tam trafić. Będąc na studiach, co roku przynosiłem komisji papier, że się uczę. Żołnierze na bramce pytali: - Ty się na serio nazywasz Kot? - Tak - opowiadałem. - Ale byś miał przerąbane! - śmiali się. Tak więc szczęśliwie wojsko mnie ominęło, a w mundurze pochodziłem sobie tylko tyle, co na planie „Operacji Dunaj". Było fajnie i wystarczy.

Jest Pan w mundurze, ale bez przerwy pijany... Nawet w czasie składania przysięgi!
- To, co uważam za najciekawsze w scenariuszu, to próba pokazania tych tragicznych zdarzeń w bardzo zaskakujący sposób. Polacy przysięgają wierność i lojalność ZSRR i za chwilę jadą czołgami ratować Czechów od nie wiadomo czego... To dobry pomysł, by pokazać tę przysięgę w formie takiej pijanej mamałygi, a nie na poważnie. Dzięki temu nie wiadomo, co z tego zdarzyło się naprawdę i jaką to wszystko ma moc moralną i prawną.

Trudno jest zagrać pijanego człowieka?
- Tak, bo każde pijaństwo jest tragikomiczne. Łatwo można przegiąć i zrobić coś niesmacznie. Trzeba umieć to wypośrodkować. Kiedy gram takie sceny, zawsze proszę reżysera, żeby był na to czujny.

Można pomyśleć, że trochę tam na planie popijaliście...
- Po „Skazanym na bluesa" uodporniłem się na tego typu domysły. Wtedy niektórzy sądzili, że naprawdę dawałem w żyłę i na własnej skórze spróbowałem tego wszystkiego, co Rysiek Riedel. Gdyby tak było, nie siedzielibyśmy tutaj i nie rozmawiali. Kino to jest pewien rodzaj umowy - my, aktorzy coś udajemy, ale nic musimy tego robić naprawdę. Jedynie staramy się wypaść wiarygodnie, żeby widz nam uwierzył. A poza tym ja nie piję.

Łatwo było Pana namówić na zagranie w „Operacji Dunaj"?

- Nie wahałem się ani chwili, kiedy zadzwoni! do mnie reżyser Jacek Głomb. Znamy się od lat. To u niego debiutowałem w teatrze i to jeszcze przed szkołą teatralną. Później, kiedy kończyłem studia, zaproponował mi „Hamleta" jako drugi dyplom. Tak zwane dorosłe życic teatralne też zaczynałem z nim. Kiedy usłyszałem, że Głomb debiutuje fabularnie kręcąc „Operację Dunaj", ucieszyłem się i byłem bardzo mile zaskoczony propozycją zagrania w jego filmie.

Czym się różni praca w teatrze od pracy na planie filmowym?

-  Każda z nich wymaga innego rodzaju koncentracji. Mogę miesiąc nie grać w teatrze, ale tekst wypowiadany przez mojego bohatera ciągle mam w głowie. A w filmie czasem już po tygodniu wyparowuje z głowy. Przed premierą przedstawienia trzeba spędzić ze trzy miesiące na próbach, wszystkie sytuacje i słowa wbijać sobie do głowy. Potem, kiedy zaczyna się przedstawienie, odpalamy tę całą maszynę i nie można już się cofnąć. Cokolwiek by siedziało, możemy iść tylko do przodu. Jest też żywy kontakt z widzem. Natomiast kiedy pracuje się przed kamerą, widzi się kilkudziesięciu ludzi, którzy trzymają mikrofony, lampy albo właśnie odpoczywają, jedzą kanapki. Mówi się do obiektywu i nie wiadomo, co tam po drugiej stronie widać.

Który rodzaj aktorstwa bardziej Panu odpowiada?

- Trudno powiedzieć. Przy adrenalinie w teatrze człowiek lepiej poznaje samego siebie, praca idzie ciągiem. W filmie zawsze można coś cofnąć albo czekać dwie godziny, zanim się powie następne zdanie, bo trzeba poprzestawiać scenografię i światło. Jeżeli kręcę serial i non stop gram przed kamerami, to tęsknię za teatrem. Z kolei, jeśli za długo pracuję w teatrze, to ciągnie mnie, żeby iść na jakiś plan. Taka chęć zmiany wydaje mi się naturalna. Staram się więc tak organizować sobie pracę, żeby było różnorodnie.

Pracując na planie filmowym, aktor do końca nie wie, jak będzie wyglądała całość...
- Jest kilka takich produkcji niszowych, w których zagrałem, ale do dziś ich nie widziałem. Często w dniu premiery są niespodzianki. Siedzę w kinie, oglądam film i okazuje się, że choć wydawało mi się, że zagrałem super, to akurat te dwie, trzy najfajniejsze, moim zdaniem, sceny zostały wycięte, bo film musi trwać określoną liczbę minut.

Nad czym teraz Pan pracuje? 
                            
- Właśnie skończyłem zdjęcia do dramatu „Erratum" w reżyserii Marka Lechkiego, co było bardzo ciekawym doświadczeniem. Praca ta wymagała ode mnie zupełnie innej koncentracji i bardzo się cieszę, że mogłem wziąć w tym udział, bo film zapowiada się bardzo ciekawie. Natomiast obecnie gram w nowym filmie Patryka Vegi „Ciacho".

To rzeczywiście ciekawe. Tym bardziej że dotąd znaliśmy Pana przede wszystkim z komedii.

- Sam się czasem dziwię, że tak się to potoczyło.

Z jakimi reakcjami fanów Pan się spotyka?

-  Przede wszystkim dopadają mnie dzieci. Znają mnie z „Niani" i najczęściej spontanicznie podbiegają po autograf. To jest bardzo sympatyczne.

Ma Pan problemy ze wścibskimi reporterami, ścigają pana paparazzi?

-  Czasami się zdarza. Przypuszczam, że z punktu widzenia paparazzi jestem jednak strasznie nudnym gościem. I tak naprawdę bardzo mnie to cieszy. Nie mam w sobie potrzeby udowadniania, że jestem supergościem, który raz w miesiącu musi komuś przywalić i błyskać firmowym uśmiechem na każdej imprezie.

Czy nie tęskni Pan za „Nianią"?

-  To była wspaniała przygoda, cztery lata intensywnych przeżyć - poznałem mnóstwo ludzi, pracowałem w świetnej atmosferze. Ale ponieważ między kolejnymi seriami mieliśmy nawet półroczne przerwy, na razie, w ciągu tych kilku miesięcy, jeszcze nie zdążyłem odczuć tego, że już więcej nie będzie „Niani". Poza tym reżyser Jurek Bogayewicz tak świetnie poprowadził te ostatnie dni zdjęciowe, że wszyscy od dawna wiedzieliśmy, że to już koniec i rozstaliśmy się bez poczucia niedosytu. Dziennikarze, którzy ostatniego dnia byli na planie, być może spodziewali się, że poleją się łzy wzruszenia, ale nic takiego się nie stało. Pożegnaliśmy się z uśmiechem.

Podobno odkrył Pan aktorską smykałkę parodiując „Makbeta"?

- Nic tyle smykałkę, co odkryłem wtedy, o co chodzi w aktorstwie. Próbując zmusić się do tej lektury, zacząłem czytać ją z podziałem na role, trochę się wygłupiając. Pomyślałem wtedy, że nawet fajnie mi wychodzi i wyobraziłem sobie, jak aktorzy w teatrze, przypisani do kolejnych ról, siedzą na scenie i czekają na swoją kolej, a to wszystko obserwują widzowie. To było ciekawe. Nie myślałem wprawdzie wtedy, że zostanę aktorem, ale bardzo byłem ciekawy, jak to wygląda. Wydawało mi się to fascynujące, że można spędzić życie ciągle będąc kimś innym, co i raz zmieniając skórę. Poszedłem do teatru i chciałem podejrzeć próby. Wtedy właśnie spotkałem Jacka Głomba. Nie pozwolił mi na podglądanie prób, tylko skierował do kółka teatralnego. Poszedłem, zobaczyłem i tak już zostałem.

Jacek Głomb przewija się w przełomowych momentach Pana życia...

-  Rzeczywiście. Kiedy kończyłem studia w Warszawie, koledzy z mojego roku robili dyplom z Andrzejem Wajdą. A ja wtedy pojechałem do Legnicy grać w „Hamlecie" Głomba, choć wszyscy pukali się w czoło. I jak z tym „Hamletem" przyjechaliśmy do Warszawy, zauważyli mnie twórcy „Skazanego na bluesa". Czasem jednak warto słuchać głosu serca...

Słyszy go Pan nadal?
- Im więcej techniki i zahukania, tym bardziej on jest zagłuszany, ale jeśli się go pielęgnuje i wyczula się na niego, to można go usłyszeć. Staram się, żeby tak było.

            
(Anna Janiak, „Słucham głosu serca”, Tele Tydzień, nr 33/2009)