Właśnie wchodzi na ekrany „Operacja Dunaj” z kolejną rolą Macieja Stuhra. Korzystamy z okazji, by pokazać nieco inny portret Macieja S. niż te, do których jesteście przyzwyczajeni. W akcji Dwoje na Jednego wzięli udział Ola Salwa i Tadeusz Nyczek.


Park warszawski. W parku kawiarenka. W kawiarence nasza trójka. Maciej Stuhr, przez niektórych z nas, znających go od dziecka, zwany po prostu Maćkiem, właśnie przed chwilą wbiegł, zdejmując gustowną czapeczkę. Akcję zaczyna po starszeństwie Tadeusz Nyczek, stwierdzając podchwytliwie:

T.N.: Wracasz do komedii, w dodatku występując razem z mistrzami w tej robocie, braćmi Czechami. To dziwnie brzmi, bo przecież długo byłeś utożsamiany głównie z rozrywką. Tu kabaret, tam idol młodego kina. Ale dzisiaj już jesteś w całkiem innym miejscu. Zamiast wesołego chłopca szukającego miejsca w życiu – poważny facet z coraz grubszym pakietem ról dramatycznych, nawet tragicznych. Komedia zaczyna być dla ciebie czymś niemal nietypowym.

M.S.: Kabaretowy czy komediowy początek dał mi, po pierwsze, zaistnieć. Po drugie, nauczyć się czegoś, stanąć na swoich nogach. Dość szybko wypłynąłem na szerokie wody, bo ludzie po prostu lubią się śmiać. Jak się umie do nich dotrzeć i ich rozbawić, natychmiast to nagradzają. W sumie nie najgorzej mieć taki początek.

T.N.: Trafiłeś poza tym na kolorową falę zachodniej kultury masowej, która po socjalistycznej szarości...

M.S.: ...na podatny grunt padła.

T.N.: Parę lat się przejechałeś na tej fali.


M.S.: Ludzie wreszcie bez skrępowania mogli się śmiać z byle czego, nie zawracając sobie głowy dziejową odpowiedzialnością.

T.N.: Wyszedłeś jednak z domu o zupełnie innej tradycji, właśnie tym wszystkim silnie obciążonej. Miałeś poczucie, że zderzasz się z taką ścianą?

M.S.: Oj, miałem. Moc tego zderzenia czułem, widząc zwłaszcza minę mojego ojca po niektórych moich filmach. (Tu nasz bohater roześmiał się już na samo wspomnienie tej miny, bo przy całej swojej nierzadkiej rozrywkowości w życiu i w sztuce Stuhr senior potrafi być niesłychanie pryncypialny). Ale cały czas miałem pewien azymut w głowie i wydaje mi się, że nie zachłysnąłem się tą falą, która mnie niosła. W końcu umiałem z niej zejść w stronę innych rzeczy, choć mogłem dalej z nią płynąć. Przecież jak zdawałem do szkoły teatralnej, byłem już po swoich pierwszych głównych rolach komediowych, kabaret hulał pełną parą. Oprócz mojego ojca i paru moich krewnych i znajomych wszyscy pukali się w głowę, co ja robię. Po co mi ta szkoła, jak już gram w filmach, jestem znany, rozpoznawalny? A to było właśnie zejście z tej fali. Mogłem na niej zostać, ale może dziś nie siedzielibyśmy tutaj razem i nie rozmawiali dla „Przekroju”. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Tu pozwolimy sobie na wtręt informacyjny. Kiedy Maciej S. w 1999 zdawał do krakowskiej PWST, na ekrany wchodziły „Fuks” i „Chłopaki nie płaczą”, a jego autorski kabaret Po Żarcie zdobywał nagrodę za nagrodą i rozśmieszał lud do łez.

O.S.: „Poranek kojota” i „Chłopaki nie płaczą” wyrażały stan duchowy pewnej grupy społecznej. Ale czy zaraz pokolenia? Ostatnim naprawdę pokoleniowym kinem było kino moralnego niepokoju pańskiego ojca.

M.S.: Tę grupę społeczną ktoś złośliwy nazwałby Polską B, choć nie chciałbym, żeby to źle zabrzmiało. Do dzisiaj spotykam ludzi, którzy do kina chodzą raz na parę lat i widzieli akurat te dwie komedie. Słyszę od nich, że film był zajebisty, że jak jechali autokarem na wycieczkę do Chorwacji, to mieli „superpolew”. Dużo takim ludziom w życiu zawdzięczam. Te filmy jakoś trafiły dokładnie w ich potrzeby, posługiwały się ich językiem, poczuciem humoru. Znam też kilku inteligentów, którym się podobały.

W tym miejscu Maciej S. opowiada, jak ten wizerunek popularnego dzięki takim filmom aktora przydał się w sensie marketingowym innym, o wiele poważniejszym i trudniejszym filmom, na przykład „33 scenom z życia” M. Szumowskiej. Podobnie jak pewnej dziewczynce w wieku jego własnej córki niedawno przydał się Maćkowy szpik kostny, którego dawcą aktor stał się spontanicznie i dobrowolnie, co dodajemy już od siebie, nie chcąc zawstydzać rozmówcy.

O.S.: Dla jednych filmem pokoleniowym jest „Poranek kojota”, dla innych „33 sceny z życia”. Czy jest w ogóle możliwa jakaś wspólnota pokoleniowa?

M.S.: Akurat w tej kwestii teatr miał więcej szczęścia. Nawiązał dialog ze swoją publicznością i jakoś ją dla siebie wychował. Są teatry i przedstawienia, na które chodzi bardzo wierna publiczność. Porozumiewa się tym samym językiem, odczytuje w mig znaki teatralne. Filmowcy mogą tylko zazdrościć reżyserom teatralnym, że mają pełne sale swoich widzów. Oczywiście na teatralną skalę, znacznie mniejszą.

T.N.: Nie załapałeś się na tę pokoleniową rewolucję teatralną, którą zaczął Jarzyna z kolegami. Robiłeś wtedy kabaret albo filmy z Lubaszenką.

M.S.: Poszedłem do PWST między innymi po to, aby rozpocząć ten rozdział.

T.N.: Ale pierwszym twoim teatrem po studiach był warszawski Dramatyczny, typowy konwencjonalny teatr mieszczański...


M.S.: Wciąż dość mocno ciążył na mnie wizerunek krakowskiego Starego Teatru, w którym i na którym się wychowałem. To był dla mnie model „prawdziwego teatru”, z jego podejściem do sztuki, sposobem ekspresji, repertuarem. (Tym, którzy nie wiedzą albo nie pamiętają, przypominamy, że ojcem chrzestnym Macieja S. jest przewyborny aktor Jan Nowicki, wieloletni artysta Starego Teatru, a jeśli ktoś ma za ojca chrzestnego kogoś takiego, ten wie prawie wszystko o życiu i teatrze). To był punkt wyjścia. Jeżeli za punkt dojścia będziemy traktować Nowy Teatr, to jednak musiałem sobie trochę poprzestawiać te klocki, żeby się w tym wszystkim połapać. To zresztą nadal u mnie trwa.

T.N.: Dzięki szybkiemu zwrotowi akcji, typowemu skądinąd dla twojego życiorysu, znaleźliśmy się w warszawskim Nowym Warlikowskiego, najważniejszym w tej chwili dla ciebie miejscu. Sam tu przyszedłeś czy zostałeś wciągnięty?


M.S.: Dostałem zaproszenie. Trudno jest wejść w tę grupę, bo Krzysztof pracuje od lat z tymi samymi aktorami i strasznie się boi, jak jest zmuszony zaangażować kogoś nowego. Będąc trzy lata temu na wakacjach, zostałem zaproszony, skrzętnie skorzystałem i bardzo się oddałem całej tej sprawie.

O.S.: Łatwo panu przyszło zaadaptowanie się w tej grupie?


M.S.: O tyle łatwiej, że duża jej część to moi dobrzy koledzy, nawet przyjaciele. Zresztą szybko poczułem, że jestem na swoim miejscu. Co prawda publicznie zaistniałem w komercyjnym, kabaretowo-komediowym wydaniu, ale wiedziałem, że nie tylko to chcę robić. Choć... kabaret nadal sprawia mi ogromną frajdę. Rozśmieszanie ludzi jest trudną sztuką i trochę niedocenianą w Polsce. Jak się powie coś poważnego albo mądrego, to to ma zaraz większą wartość, niż jak się kogoś rozśmieszy.

T.N.: No to jesteś w dobrym towarzystwie, bo taki na przykład świętej pamięci Zapasiewicz bardziej lubił swoje role komediowe niż dramatyczne.


M.S.: Uciekłem z szufladki komediowo-kabaretowej, ale wcale nie na zawsze. Z czasem poczułem, że potrzebuję poważniejszej drugiej nogi i muszę uważać, żeby nie było za późno, bo po przekroczeniu pewnej granicy kojarzyłbym się ludziom już tylko z błazeństwem. Wtedy na pewno Warlikowski ani Szumowska by nie zadzwonili.

T.N.: Ale zadzwonili.


M.S.: Trzeba to wreszcie powiedzieć: jestem strasznie rozpieszczony przez los. Nigdy się o żadną pracę w życiu nie starałem, zawsze ona starała się o mnie. Najwyżej odmawiałem pewnych rzeczy. W efekcie musiałem tylko dobrze sterować, żeby się znaleźć na tej czy innej drodze.

T.N.: Szczęściarz.

M.S.: Tak wyszło.

T.N.: Jeszcze w szkole zagrałeś u Wajdy. Potem kultowe filmy, wreszcie Warlikowski... A z jakiej szufladki wyciągnęła cię Szumowska?


M.S.: Zaproponowała mi rolę po obejrzeniu „Aniołów w Ameryce”.

T.N.: Więc dalej szczęściarz, bo mogłeś nie trafić na Krzysztofa i taki teatr.

Kim jest Krzysztof Warlikowski, nie musimy czytelnikom akurat tej rozmowy mówić. Od trzech lat jest ojcem dyrektorem Nowego Teatru w Warszawie, który ma tę właściwość, że choć jego spektakle podbijają teatralny świat, on sam praktycznie nie istnieje i własną siedzibę w Warszawie przy ul. Madalińskiego 10/16 ma na razie tylko na papierze.


M.S.: Można to rozpatrywać w kategoriach jeśli nie cudu, to niezwykłego wydarzenia. Facet, który biega w Opolu i rozśmiesza ludzi, nagle znajduje się w jednym z najbardziej awangardowych zespołów teatralnych. Tu muszę nadmienić w nawiasie, że ja mam muzyczne ucho i stąd małpią zdolność do parodii. To ma swoje dobre i złe strony. Zła jest ta, że ja dość szybko potrafię przeczytać tekst bez fałszowania. I to jest mylące. Większość reżyserów, zwłaszcza filmowych, ma tyle spraw na głowie do ogarnięcia, że jak słyszy niefałszującego aktora, to mówi: super, jedziemy dalej. I ja przeważnie na takich reżyserów w życiu trafiałem. A Warlikowskiego taki rodzaj naturalnego niefałszowania kompletnie nie interesuje. U niego robi się sztukę miesiącami, do bólu, aż się zedrze te wszystkie łatwe mówienia tekścików. Dopiero po sześciu miesiącach prób i po butelce wina prawdziwie wywrzeszczałem w „Aniołach” Staszce Celińskiej, że jej syn, czyli ja, jest homoseksualistą. Na początku scenka była letnia, udawana. Taka pewnie znalazłaby się w filmie.

O.S.: Warlikowski pierwszy zmusił pana do porządnej pracy?


M.S.: Pierwszy wybił mi z głowy myślenie, że wszystko jest OK. Idę na próbę i nagle jestem kompletnie wyrzucony ze swoich torów.

O.S.: To odświeżające?


M.S.: W „Aniołach” czy w „(A)pollonii” zagrałem rzeczy, o które siebie nie podejrzewałem. Mamy z Krzysztofem bardzo różny sposób patrzenia na świat, moja intuicja podsuwa mi czasem inne rozwiązania, ale ufam mu i rezygnuję ze swoich pomysłów, nawet jeśli początkowo nie rozumiem jego intencji.

O.S.: Czy praca z Warlikowskim dała coś panu w filmie?


M.S.: Małgosia Szumowska na planie miała główną uwagę: „Maciek, tak jak u Krzyśka!”. Ale poważnie. Bywam leniem, choć nie dlatego, że mi się nie chce, tylko z założenia. Kino, zwłaszcza współczesne, wymaga, żebyś był jak dziecko: reagował naturalnie i intuicyjnie. Wielkość aktorstwa nie polega na stopniu przygotowań. Widza nie obchodzi, czy ktoś zamknął się na półtora roku w więzieniu, żeby zagrać więźnia. Choćby nie wiadomo ile tam siedział, to się więźniem nie stanie, bo zawsze może wyjść. Więc ja raczej bym się nie zamykał w więzieniu. Dobre aktorstwo filmowe polega na tym, żeby aktor tu i teraz potrafił uwierzyć w okoliczności, w które go autor scenariusza wpakował. Poza wszystkim odkąd wiem o sobie więcej dzięki Krzyśkowi, moje role filmowe są bogatsze.

O.S.: To, czy artysta jest dobry, czy zły, też zależy od okoliczności?


M.S.: Przeczytałem w jednym z ostatnich wywiadów Zapasiewicza, że artystą jest się wtedy, kiedy się zostanie uznanym za artystę. Więc warto grać nawet dla trzech osób, jeśli jesteś dla nich kimś takim. Dla kilku blokersów po „Poranku kojota” byłem artystą. Dla was obojga pewnie mniej.

O.S.: A własne zdanie się nie liczy? Czuje się pan artystą czy nie?


M.S.: Co w takiej sytuacji powiedzieć?

O.S.: Prawdę.


M.S.: To wyjdę na nieskromnego. Chyba że powiem nieprawdę i będzie skromnie.

T.N.: Już lepiej nic nie mów. I tak wszystko powiedziałeś.

Zapada chwila kłopotliwego milczenia, bo co tu mówić, skoro trzeba się domyślać, co się powiedziało albo czego nie powiedziało. Ponieważ jednak trzeba iść dalej, bo w końcu mamy rozmawiać, Tadeusz N. zbiera siły i zadaje straszne w swojej potędze pytanie.


T.N.: U Warlikowskiego grasz postaci mroczne, połamane, czasem groźne, jak Agamemnon w „(A)pollonii”. Masz poczucie, że Krzysztof dotknął w tobie jakiejś ciemnej strony?

M.S.: (po małej chwili wahania) Nie, nie. On jest zbyt delikatnym człowiekiem, żeby móc takie rzeczy wykorzystywać.

T.N.: Aktor nie zagra przekonująco potwora, jeśli go trochę w sobie nie ma. Musi zrozumieć własne mroczne instynkty...


M.S.: Mało tego: umieć je wytłumaczyć. Kiedyś Jan Peszek mi powiedział, szykując się do „Uroczystości”, że zrozumiał, dlaczego jego bohater popełniał kazirodztwo: bo tak bardzo kochał swoje dzieci. Debiutując jeszcze jako student rolą Raskolnikowa w „Zbrodni i karze”, starałem się zrozumieć powody, dla których facet łupie w staruszkę siekierą. Nie wystarczy powiedzieć sobie, że nigdy byś tego nie zrobił. Aktorstwo jest ciekawe dlatego, że właśnie mógłbyś.

T.N.: Wygląda, że Maciej Stuhr Anno 2009 jest już daleko od siebie samego sprzed paru lat. (W tym miejscu w Tadeuszu N. odzywa się krytyk teatralny i przez dłuższą chwilę z nadzwyczajną satysfakcją komplementuje obie dotąd zagrane u Warlikowskiego role Macieja S. Co czyni tym chętniej, że swego czasu bynajmniej nie był entuzjastą paru innych scenicznych postaci młodego aktora). Co w tym kontekście robisz choćby u Jandy w „Boskiej!”?


M.S.: Przyszedłem tam po próbach u Warlikowskiego. Dwa skrajne, można powiedzieć, teatry. Tu drzemy szaty, tam odbijamy piłeczkę tak, że ludzie po dwóch godzinach śmiechu wychodzą zapłakani. Ale tu i tu na końcu wstają do owacji. Wojciech Młynarski powiedział kiedyś, że cechą każdej awangardy jest pogarda dla reszty. Ja tak nie mam.

Maciej S. wstaje, nakłada czapeczkę i uchodzi w siną dal, gdzie już za chwilę czeka na niego premiera „Operacji Dunaj” (w Nowej Rudzie) oraz ćwiczenia jeździeckie do najnowszego filmu Filipa Bajona według „Ślubów panieńskich” Fredry, gdzie nasz rozmówca gra, jakżeby inaczej, Gustawa.  

(Tadeusz Nyczek, Ola Salwa „Szczęściarz”, Przekrój, 13.08.2009)