Od piątku w kinach "Operacja Dunaj" Jacka Głomba - film o Polakach rzuconych w 1968 r. do Czechosłowacji, który rozprawę z przykrą historią zastępuje kpiną i absurdem. Czy wejdzie do kanonu polskich komedii? Film udał się jako sprawnie zrealizowana komedia, ale jako prowokacyjna rozprawa z historią pozostawia niedosyt – ocenia Paweł T. Felis.

Polacy - "nerwowy naród", jak mówią w filmie nasi sąsiedzi z południa - zawsze tęskno wypatrują ciekawszych czasów. Np. Jasiu, wielbiciel "Czterech pancernych i psa", pisze do Janka Kosa, że chciałby zostać takim żołnierzem jak on. "Ale to łatwo powiedzieć: faszyści dawno pobici, jest socjalizm i pokój, i bohaterem niełatwo zostać".

"Chciałoby się czasami czegoś niebanalnego, nie?" - wtóruje mu w książkowej wersji "Operacji Dunaj" dróżnik Oskar Hazuka: wtedy jeszcze Jasia nie zna i spokojnie w czeskiej knajpie Jednota na prowincji wychyla kolejny kufel piwa. "Żeby jakiś niespodziewany gość, żeby jakiś grom z jasnego nieba: niechby nasze życie nabrało życia!".

I grom uderza. Jasiu (Maciej Nawrocki) w sierpniową noc 1968 roku ruszy do Czechosłowacji i tuż za granicą razem z kolegami z jednostki wjedzie zdezelowanym czołgiem T-34 o nazwie "Biedroneczka" w sam środek Jednoty.

Uścisk nad kuflem piwa

Wbrew pozorom kinowy debiut Jacka Głomba, reżysera, który rozsławił Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy, nie jest ani sztubackim żartem z interwencji wojsk Układu Warszawskiego, ani kolejną nostalgiczną podróżą w lata PRL-u. To gest łagodnego czesko-polskiego uścisku przy piwie i knedlikach "delikatnych jak dziewczęce paluszki" - w "Operacji Dunaj" pojednanie bohaterów jest nie mniej ważne jak pojednanie formy, literacko-filmowej tradycji.

Grany przez Jirziego Menzla Oskar Hazuk jest dróżnikiem na kolei, jak pamiętny Milos Hrma z "Pociągów pod specjalnym nadzorem". W czeskiej wiosce o ładnej nazwie Svoboda bohaterowie - jak w "Pociągach " - hodują gołębie (rysie polskie: a "jak polskie, to mają gówno wspólnego z pokojem"), uwodzą dziewczyny (lub cierpią z powodu miłosnych zawodów), a wielką historię podpatrują z daleka. Życie, nawet z polskim czołgiem wrytym w ścianę, upływa od jednej hrabalowskiej anegdoty do drugiej. Spotykają się tu Polacy z Czechami, spotyka się Szwejk i Dolas z "Jak rozpętałem II wojnę światową", dezerterzy z filmu Majewskiego i Kwiatkowski z obrazu Kutza.

Taki przynajmniej był - zdaje się - zamiar Jacka Głomba, który tekst Jacka Kondrackiego i Roberta Urbańskiego o "zgubionym" polskim czołgu (inspirowany wydarzeniem autentycznym) wystawił już trzy lata temu w Legnicy. Filmowej wersji "Operacji Dunaj", pełnej aluzji do "Pociągów " (Menzel był zresztą opiekunem artystycznym filmu), mimo wszystko bliżej do popularnych komedii Majewskiego i Chmielewskiego - film udał się jako sprawnie zrealizowana komedia, ale jako prowokacyjna rozprawa z historią pozostawia niedosyt.

Kotlety z ręcznika

Najmocniejszy (również w książce) jest tu początek - soczysty portret stacjonującej "na kompletnym zadupiu" polskiej 3. Kompanii. Jeden koszarowy żart goni następny, dowódcy klną na potęgę, a Grążel-Zamachowski ("serwski wzorzec kurdupla") nieustannie ściga wielką Grążlową, czyli żonę (świetna Joanna Gonschorek), która niezbyt potajemnie oddaje się cielesnym igraszkom ze zmęczonym już kapralem Romkiem Kwaśnym (Przemysław Bluszcz).

Gdy po rozkazach z Warszawy wszyscy ruszą na Czechosłowację, film stopniowo łagodnieje. Unieruchomiona i pozbawiona łączności z dowództwem załoga "Biedroneczki" (nie dość, że czołg rozwalił ściany restauracji, to jeszcze się zepsuł) z początku patrzy na Czechów z góry, a dowodzący dziwi się, że "pepiki" podają im w geście buntu kotlety z ręcznika i zamykają przed Polakami sklepy. Przełom następuje przy stole, przy knedlikach właśnie: młodzi Polacy zaczną szybko wzdychać do Czeszek, a amant Kwaśny znajdzie sobie miejscową kochankę, która wyczytała, że "z obcokrajowcem dziecko jest zdrowsze".

Czegoś w tej rozlewającej się coraz bardziej sielskości brakuje: może hrabalowskiego niewymuszonego liryzmu? Mało wyraziści są zresztą głównie Czesi - z szefową knajpy Andreą (Eva Holubová), kiedyś kowalem, a później mechanikiem samochodowym Holubem (Boleslav Pol~vka) czy studentami Pavlem i Petrą (oboje chcą uruchomić radiowęzeł: ona, żeby głosić polityczne manifesty, on, żeby puszczać Stonesów i Beatlesów). Może dlatego, że to Polacy, konsekwentnie pokazywani jako nieuleczalni idioci, zgarniają najbardziej krwiste filmowe typy?

"My się Czechosłowacji sk... nie pozwolimy!"

Absurd sytuacji, w jakiej znaleźli się i Polacy, i Czesi, Głomb obłaskawia kpiną. Na przykład z Czechosłowacji, która ma i tak dużo szczęścia, bo okupują ją "najbardziej niechlujne i bałaganiarskie narody tej części Europy". Albo o odwadze Dubczeka, który kazał Ruskim pocałować się w d... - "i od razu ilu chętnych przyjechało!".

Świetna jest tu scena, gdy Grążlowa - tuż po erotycznych ekscesach z kochankiem i kłótni z mężem - ogłasza na apelu decyzję o inwazji na sąsiadów. Mówi jak natchniona - o "kontrrewolucji, która podnosi zapluty pysk i zatapia kły w zdrowym gardle narodu" i o tym, że "my się sk.. Czechosłowacji nie pozwolimy". To niemal propagandowa poezja: Grążlowa, pozornie karierowiczka łasa na kolejne stopnie (właśnie awansowali ją na majora), w rzeczywistości toczy nieustanną wojnę podjazdową z zawsze upupionym mężem. Ale wie przede wszystkim, że wojsko to teatr, więc z łatwością wskakuje z jednej w roli w inną.

Z książki Kondrackiego i Urbańskiego można się zresztą dowiedzieć, że niemal cała załoga "Biedroneczki" znalazła się w wojsku przypadkiem. Florian (Maciej Stuhr) to "czynny uczestnik tak zwanych wydarzeń marcowych sprzed kilku miesięcy, warchoł, rewizjonista i syjonistyczna menda". Jasia zaciągnęła do armii nie tyle fascynacja "Wiernych przysiędze" Szacherskiego, co raczej wujek, który postanowił zrobić z chłopca mężczyznę. Kwaśny został zmuszony do służby przez niedoszłego teścia, ojca dziewczyny, z którą nieopatrznie się przespał. A Januarego (Tomasz Kot) wojsko wyciągnęło z bidula, bo był "dzieckiem nieznanych rodziców i styczniowym podrzutkiem".

Wiedeń, czyli iluzja

Naiwne pytanie: "A właściwie po co nas tutaj wysłali?", może zadać tylko największy w tym towarzystwie żółtodziób, "chłopczyna szczery i prostolinijny", czyli Jasiu. "Jakbym chciał główkować, to bym poszedł do piłki nożnej, nie do armii!" - odpowiada mu wujek, sierżant Kotwicz. W filmie Głomba nikt o sens nie pyta, bo historia i polityka - o czym przywołany na wstępie książkowej "Operacji " Szwejk wiedział doskonale - sensu nie mają z natury. W Jednocie, zwanej też U Krtka, umownym i trochę teatralnym mikrokosmosie, wszyscy odgrywają więc tylko narzuconą tragifarsę. Ale jak Szwejk mają fantazję, próbują tę historię niezdarnie przechytrzyć.

W pierwszej scenie filmu Kotwicz patrzy na niebo - unoszący się w powietrzu balon z czechosłowacką flagą przypomina sen. Tym balonem próbował uciekać do Wiednia zaszczuty przez bezpiekę mąż Andrei, któremu pomógł zresztą miejscowy sekretarz partii. I właśnie do Wiednia chciały jechać dziewczyny, które demontowały przed polskimi żołnierzami drogowskazy na Pragę.

W finale "Operacji " robi się chwilami pretensjonalnie ("jest mi wstyd za to, co tu robimy"), chwilami groźnie ("Ruscy w Pradze strzelają"), a śmiechy przerywa - jak w "Pociągach pod specjalnym nadzorem" - tragedia nie na niby. Głomb rozgrzesza Polaków, krzepi, ale na koniec zdaje sobie sprawę, że od historii uciec nie sposób. Chyba że w absurd i surrealizm. W stronę Wiednia.

(Paweł T. Felis, “Polsko-czeski uścisk”, Gazeta Wyborcza, 13.08.2009)