To jeden z tych filmów, które chciałoby się zobaczyć jakikolwiek by był, ze względu na temat. Chciałoby się po prostu tamten nieszczęsny epizod nie tyle obśmiać, co odśmiać, czyli odreagować. O polsko-czeskiej „Operacji Dunaj” w reżyserii Jacka Głomba pisze Bożena Janicka.

Wiadomo jak zachowuje się każdy, komu zdarzyła się jakaś wpadka, której należałoby się wstydzić. Najpierw udaje, że nic się nie stało, a potem próbuje całą rzecz obrócić w żart. Coś z tego wzorca można odnaleźć w pomyśle filmu o naszym udziale w interwencji wojsk bratnich państw na Czechosłowację w roku 1968. To jeden z tych filmów, które chciałoby się zobaczyć jakikolwiek by był, ze względu na temat. Chciałoby się po prostu tamten nieszczęsny epizod nie tyle obśmiać, co odśmiać, czyli odreagować.

Przypomnijmy, jak to było. Nasi rodacy pojechali wtedy do Czechosłowacji (w czołgach), żeby wziąć udział w spacyfikowaniu Praskiej Wiosny nie z własnej woli, lecz jako część wojsk Układu Warszawskiego - ale jednak pojechali. Załodze czołgu, która jest zbiorowym bohaterem filmu „Operacja Dunaj" przytrafiło się w czasie tej operacji coś najlepszego, co im przytrafić się mogło: zabłądzili na czeskich drogach (Czesi zdejmowali wówczas z poboczy dróg tablice informacyjne, żeby utrudnić ruchy obcych wojsk), po czym - niechcący - wjechali przez mur do knajpy w pewnym miasteczku i nie bez ulgi uznali, że z przyczyn obiektywnych - czołg nie dał się uruchomić - nie są w stanie jechać dalej.

Reprezentacja naszych rodaków - skromna, oraz Czechów (nieco liczniejsza) a pośrodku poczciwa knajpa, nadkruszona przez czołg, a w istocie przez politykę, która wpakowała do tego czołgu naszych, by wraz z innymi przedstawicielami bratnich armii przypomnieć Czechom, że nie do nich należy decyzja, jak mają żyć. Tzw. samograj, nie mogło się nie udać; należało tylko wyważyć, ile ma być na ekranie samograja a ile prawdy. Nie tej historycznej, bo sprawa jest oczywista; chyba że chciałoby się zaglądać za kulisy, ale to nie ta okazja. Chodzi o prawdę charakterów, a ściślej - stereotypów, które są zawsze budulcem komediowych modeli rzeczywistości. W tym przypadku istniał także wyrazisty model samej komedii, który w sposób oczywisty należało zastosować, opisując reakcje i zachowania Czechów.

Mamy więc na ekranie obok siebie, a właściwie naprzeciwko siebie przedstawicieli dwóch nacji, Polaków i Czechów. Czesi, mimo że najechani, są w lepszej sytuacji, bo nie tylko u siebie w domu, ale również wewnątrz wypróbowanej formy filmowej, czyli czeskiej komedii z jej specyfiką. Czesi zazwyczaj śmieją się w kinie z filmowych postaci - czyli w istocie z samych siebie - dobrodusznie i bez jadu, nie używając tej formy do porachunków ze światem, lecz wybaczając mu, że jest jaki jest, a oni w nim tacy, jak ich ukształtował.

Oczywiście być najechanym - zwłaszcza w tym przypadku dosłownie, bo czołg utknął w knajpie i nie daje się wypchnąć - przykra sytuacja, ale ducha bojowego ma w tym gronie tylko pewna dziewczyna, która jednak nie znajduje poparcia roztropnych i ostrożnych - przede wszystkim ostrożnych - rodaków, próbujących działać środkami mniej radykalnymi. Zresztą obie strony koniec końców jakoś się porozumieją; tamta panna - z chłopakiem z załogi czołgu, sympatycznym i poczciwym, prawie jak Czech z czeskiej komedii, chociaż mniej rozgarniętym.

No a reszta naszych z czołgu? Najwyraźniej zrobieni z surowca mniej oszlifowanego niż Czesi, trochę chamowaci i trochę głupki. Tylko byłemu studentowi (bo jest w załodze i taki) świta myśl, że coś w ich nieproszonej wizycie u Czechów jest nie w porządku. Natomiast dowódca - stuprocentowy zakuty łeb, wierny wiadomej ideologii, a jeszcze bardziej idei wojskowości, uosobionej w owym poszkodowanym czołgu. Dopełnia składu - i poniekąd wizerunku nas samych, bo to przecież swoista próbka całości - mechanik z gatunku tych, którzy olewają równo wszystko.

I tak oto chwilami mniej zawstydzający wydaje się fakt, że przybyliśmy tu w roli najeźdźców, a bardziej - że jesteśmy, jacy jesteśmy. Ostatecznie okaże się jednak, że wcale nie tacy głupi, a ponadto prawdziwe polskie kozaki, co ujawni się w momencie, kiedy nadjadą Ruscy, uprzytomniając i Czechom, i Polakom, kto to naprawdę jest: oni, a kto - my.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dwie postacie, które trafiły tu najwyraźniej z innej konwencji, a mianowicie z farsy koszarowej. O tyle logiczne, że akcja zaczyna się w koszarach, ale rzeczywisty powód wprowadzenia tej pary na ekran był, jak się okaże, inny. Jest to para małżeńska: potężnie zbudowana kobieta w randze pułkownika i jej mąż, postury i rangi skromniejszej. Tenże mąż, wlazłszy na drzewo, próbuje podpatrywać żonę, która odbywa akt kopulacji z innym, dopingując partnera takim tekstem, że nie wierzy się własnym uszom, po czym mąż-fajtłapa spada z drzewa i łamie nogę, żona-pułkownik wygłasza ideologiczną mowę przed frontem kompanii, wyruszającej w drogę do Czechosłowacji, żołnierze mówią o niej: stara k... (co w tym przypadku wydaje się eufemizmem) i para znika. Obydwoje pojawią się jeszcze w scenie najwyraźniej sztucznie doczepionej, by gawędząc przy ognisku objaśnić fakt, po co się w ogóle w filmie znaleźli.

Otóż są to byli partyzanci, na pewno nie z AK. No tak, jest przecież rok 1968, a więc Moczarowcy. Wprawdzie nic tu po nich, ale formalnie rzecz biorąc, motywacja jest: domalowuje się tło epoki. Tylko że dodatek farsy koszarowej dostarcza poniekąd dowodu, że różnice cywilizacyjne między nami a Czechami to nie wymysł, lecz - niestety - prawda.

Szkoda, że kiedy diabeł-kusiciel suflował autorom te grube pomysły, anioł-stróż nie ostrzegł: uważajcie, żeby nie przesadzić, to delikatny temat, łatwo coś, pardon, spieprzyć.
 
(Bożena Janicka, „Operacja Dunaj”, Kino nr 7/8 2009)