Drukuj
Rozmowa z Maciejem Stuhrem, grającym wcielonego do wojska studenta w filmie Jacka Głomba "Operacja Dunaj", który 14 sierpnia wchodzi na ekrany kin, o teatrze, aktorstwie i polskim poczuciu winy za inwazję na Czechosłowację w 1968 roku. Rozmawia Krzysztof Kucharski.

  Krzysztof Kucharski: Debiutowałeś w zawodowym teatrze rolą Raskolnikowa w "Zbrodni i karze" Dostojewskiego. Wspomnieć wypada Twój krakowski dyplom u Wajdy w "Jak wam się podoba" Szekspira...

Maciej Stuhr: - To strasznie stare czasy.

Chciałem przywołać "Zbrodnię i karę" w kontekście filmu "Operacja Dunaj". W końcu napadliśmy na naszych południowych sąsiadów. Intryguje mnie, czy rozpatrywaliście to w kategoriach zbrodni i kary.

- Nasz film jest rodzajem baśniowej komedii z historią w tle i Dostojewskiego nie da się w to wciągnąć. Nasi scenarzyści: Jacek Kondracki i Robert Urbański, nie chcieli nas wikłać w jakieś ostateczności i wymyślili, że choć jako bohaterowie tej opowieści demolujemy czołgiem wiejską gospodę tuż za polską granicą, to w sumie jesteśmy sympatyczni, mili i... podbijamy serca Czeszek.

Czechom się ten ostatni element podobał?

- A tobie by się podobał?

No... niespecjalnie. I nie chodzi o honor, ale o kobiety.

- Sam sobie odpowiedziałeś. Ci nasi biedni i młodzi żołnierze, których gramy, są wplątani w jakąś polityczną aferę. Widzą i czują, że to jakoś śmierdzi i nie są przekonani do roli uzdrowicieli systemu, bo widzą, że tej "bratniej pomocy" nikt od nich nie oczekuje. Kategoryczny Dostojewski raczej tu nie pasuje.

Poza paroma czeskimi artystami, nikt z Was tych czasów nie dotknął. Dla Ciebie też to było coś odległego, jakaś bitwa pod Grunwaldem albo odsiecz wiedeńska?

- Nie, nie... Tak nie. To zawsze będzie fakt zupełnie inny niż pozostałe. Zobacz: teraz w medialnej - powiedzmy - świadomości, żyliśmy Powstaniem Warszawskim'44, wcześniej Sierpniem'80, Czerwcem'89. Tym się nawet chwalimy Europie czy światu, jeśli nas świat i Europa słucha i na nas patrzy. Pamiętać warto nie tylko o chwilach chwały. Myślę, że przesłaniem artysty jest mówić o tej drugiej stronie medalu. Dla naszej kondycji narodowej trzeba też właśnie przywoływać takie historie, które chwały nam nie przynoszą. Abstrahujmy od komediowej historii, którą opowiadamy, bo fakty przecież nie są wesołe. Myślę, że lepiej, że ten film powstał u nas, niż ten nasz historyczny blamaż mieliby podnieść Czesi. I to choć trochę dobrze o nas świadczy, bo się tej nieciekawej przeszłości nie wypieramy.

Myślisz, że Czesi byliby bardzo surowi w ocenie naszej roli?

- Nie wiem. My chcieliśmy zmienić złe wrażenie, nie wybielając się z uczestnictwa w tym politycznym draństwie. Czas na bardziej poważne rozliczenie roku 1968 i naszego uczestnictwa w tej agresji ciągle jest. Nikt niczego nie zamyka. Od strony artystycznej to zawsze będzie sprawa otwarta. Może wyglądać tak jak ją przedstawiliśmy, ale nie wszyscy z takim spojrzeniem muszą się zgadzać. Artysta nie powinien być też polityczną tubą, ale może kiedyś powstaną jakieś poważne filmy na ten temat.

Na "Operację Dunaj" można popatrzeć jak na unik.

- Dramatyzujesz trochę. Powiem teraz coś w imieniu naszych autorów, scenarzystów - wszyscy chcieliśmy przede wszystkim zrobić film dla widzów, ale z historią w tle. Ze zdarzeniami, których wcześniej w polskim filmie nikt nie dotykał.

Powiedzmy, bo te słowa jeszcze wprost nie padły, że owym tłem jest inwazja wojsk Układu Warszawskiego, w tym polskiego wojska, na najbliższego sąsiada, Czechosłowację. W nocy 21 sierpnia 1968 roku nasi żołnierze przekroczyli granicę, między innymi, w Tłumaczowie - zaledwie kilkanaście kilometrów od Nowej Rudy, w której odbyła się ogólnopolska premiera "Operacji Dunaj".

- Co tu kryć, nieczęsto się zdarza, że jakieś czołgi wjeżdżają do sąsiedniego kraju dla czyjegoś politycznego widzimisię. Niby w obronie demokracji. W tej naszej historii jeden z czołgów, gdzieś się zawieruszył. I już samo to wydaje się zabawne. Z tego filmu, właściwie subtelnej komedii, wynika, że załoga mocno zużytego czołgu "Biedroneczka" - ze mną jako załogantem, a dokładnie działonowym Florianem Sapieżyńskim, byłym studentem, któremu się wydaje, że zna trochę język czeski - nie tylko nie czuje się agresorem, ale do braci Czechów jest bardzo przyjaźnie nastawiona. A w ową historię wbrew swej woli została wplątana rozkazem. Taka jest obiektywna prawda. Prawie nikt z Polaków tej agresji nie popierał, ani udziału w niej naszego wojska.

Strasznie poważnie rozmawiamy. Wyście z Czechami po pracy na filmowym planie też toczyli takie poważne rozmowy?

- Właśnie nie! To dziennikarze tak sobie to wyobrażają. My rozmawialiśmy o czeskich i polskich filmach, śmialiśmy się wzajemnie ze swoich języków, które dla obu stron brzmią bardzo zabawnie. To były rozmowy pełne humoru. Ich śmieszy nie mniej polskich słów, niż nas czeskich. To było fantastyczne, bo spontanicznie wybuchaliśmy śmiechem w najbardziej nieoczekiwanych momentach.

Czyli atmosfera była wesoła i przyjazna, jak się domyślam?

- Sądzę, że bardzo i z całą pewnością nie jestem w tym przekonaniu odosobniony. To nie było moje pierwsze spotkanie z aktorami naszych sąsiadów. Wspomnienia mam jak najlepsze. W "Truskawkowym winie" u Darka Jabłońskiego grałem z czeskim aktorem Jirim Machackiem i słowacką aktorką Zuzaną Fialovą. Teraz jestem już po wstępnych rozmowach z czeskim reżyserem. Jeśli to ma być początek mojej międzynarodowej kariery, to jak sam widzisz, będzie ona miała wyraźnie czeski charakter.

W "Operacji Dunaj" grałeś z legendami czeskiego filmu i teatru - właściciela amerykańskiego Oscara za "Pociągi pod specjalnym nadzorem", Jiriego Menzla, nawet nie będę wspominał. Myślę głównie o Evie Holubowej czy Bolku Polivce, dobrze znanym ze swoich szalonych spektakli na wrocławskim Festiwalu Teatru Otwartego Bogusia Litwińca. Polivka wypadł w tym filmie za poważnie jak na niego. Poza planem też był taki serio?

- Ja tego tak nie odbierałem. Nie wiem, czego oczekiwałeś. To może pozornie tak wyglądało. Choć rzeczywiście u siebie na Morawach uważany jest wręcz za króla i nawet mieszka w zamku. Podobnie było z resztą naszych czeskich kolegów. Poczynając od wspomnianego laureata Oscara, Jiriego Menzla, który zachował wręcz dziecięcą skłonność do psot i żartów. Potrafił w trakcie obiadu pozawiązywać pod stołem wszystkim sznurówki, by przy próbie opuszczenia towarzystwa poprzewracali się.

A jak czułeś się w towarzystwie silnej ekipy z legnickiego teatru? Mam na myśli Przemka Bluszcza, Bogdana Grzeszczaka, Joasię Gonschorek i resztę towarzystwa związanego z tamtejszą sceną.

- Od pierwszego na nich spojrzenia było widać, że to jest bardzo zgrany team, znający się na wylot. Rzeczywiście, rozumieją się w pół słowa, widać też było ogromne doświadczenie wynikające ze wspólnej pracy. Doskonale to wyczułem i dla mnie to było wyzwanie, żeby wpisać się do tej drużyny.

Reżyser tego filmu, a przede wszystkim dyrektor legnickiego Teatru Modrzejewskiej, Jacek Głomb, mówi zawsze o nich: moja drużyna.

- Ta ich wspólnota na pewno robi wrażenie. Moja rola, postać, którą grałem, była trochę inna, ale przy takim zgraniu wzajemnym partnerów trzeba bardzo uważać, żeby nie zostać w tyle.

Skoro już jesteśmy w teatralnych okolicach, od których też zaczęliśmy naszą rozmowę, to niech taki też będzie finał, bo teraz sporo grasz w teatrze i to w sztukach ważnych. Myślę o spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego: "Anioły w Ameryce", czy "(A)pollonia".

- To dla mnie bardzo ważne doświadczenie, bo ten teatr dotyka istotnych spraw. Okazuje się, że może porwać nie tylko polską publiczność. Jesteśmy często zapraszani na różne zagraniczne festiwale. Mimo iż gramy po polsku, to reakcje publiczności są bliskie, towarzyszy im podobne zaciekawienie.

To sprawia wasza ekspresja, siła, którą w sobie macie.

- Możliwe, ale tak się dzieje też dlatego, że mówimy o rzeczach, które nas mocno dotyczą. W tym tkwi chyba nasza siła. To ona daje nam ten rodzaj naturalnej ekspresji, który może kogoś zainteresować, choć polski język jest mu obcy. Teatr dla mnie zawsze był bardzo ważny i to się nie zmieniło, choć nie budzi takiego powszechnego zainteresowania, jak film. Mogę powiedzieć, że w teatrze i wśród ludzi teatru się przecież wychowałem.


Familia Stuhrów, czyli ojciec i syn

Pamiętam, jak Jerzy Stuhr, aktor krakowskiego Starego Teatru, zaczął się pojawiać jako autor, aktor i konferansjer w znakomitych telewizyjnych "Spotkaniach z balladą". Koledzy pomrukiwali, że się nie godzi, by aktor tak się wygłupiał. Kiedy zabrał się za kręcenie filmów według własnych scenariuszy fukano, że ma przerost ambicji. Na dodatek dwa razy po dwie kadencje był rektorem krakowskiej szkoły teatralnej.

Jego syn Maciek musiał się z tym zmierzyć. Uciekł na psychologię, ale założył z kolegami kabaret Po Żarcie, bo nie tylko miał talent parodysty, ale i pisał skecze i monologi, na których publiczność płakała ze śmiechu. Kiedy zaczął dostawać role w kolejnych filmach, starano się porównywać go do ojca i krzywić, że amator.

Postanowił skończyć szkołę teatralną. Dalej wywiady zaczynały się od pytań o ojca. Dziś o ojca już nikt go nie pyta. Ojciec nigdy nie komentował jego kariery. Prowadzili poważne rozmowy o aktorskiej sztuce.
 
Dopiero niedawno, po obejrzeniu "Aniołów w Ameryce" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, wyrwało mu się parę komplementów pod adresem syna.

(Krzysztof Kucharski, „"Operacja Dunaj": polsko-czeska komedia z historią w tle”, Polska Gazeta Wrocławska – Magazyn, 7.08.2009)