Trwa realizacja zdjęć do komediodramatu „Operacja Dunaj”, którego bohaterami są polscy czołgiści uczestniczący w sierpniowej agresji na Czechosłowację w 1968 roku. .Filmowa opowieść jest fikcją. Wymyślona jest także postać Floriana (w tej roli Maciej Stuhr) z załogi „Biedroneczki”, czołgu T-34 uczestniczącego w najeździe, studenta wcielonego karnie do armii. Filmowa fabuła nie odbiega jednak od rzeczywistości o czym świadczy rozmowa Cezarego Kaszewskiego z Markiem Jakubcem, działaczem opozycji antykomunistycznej, który po wydarzeniach marcowych 1968 roku został wcielony do Ludowego Wojska Polskiego i uczestniczył w inwazji.



Był Pan studentem Politechniki Wrocławskiej, a mimo to trafił w kamasze?

W marcu 1968 roku, po wydziałowym wiecu, przeszliśmy wszyscy z ulicy Świerczewskiego do gmachu głównego, gdzie na całej politechnice proklamowano strajk okupacyjny. Jako starosta na I roku górnictwa odkrywkowego brałem w nim, oczywiście, udział, mając warunkowe zaliczenie z języka rosyjskiego. Któregoś dnia siostra mówi: „Coś tam do ciebie z wojska przyszło, pisze „w celu uzupełnienia ewidencji”. No to się zgłosiłem i...dostałem kartę powołania. A po trzech dniach znalazłem się w Żaganiu, w kompanii czołgów.

Czy przeszło Panu wtedy przez myśl, że trafi do inwazyjnych wojsk?

A skąd...Wtedy o inwazji nikt nie mówił. To był dopiero koniec marca. Do tej kompanii wcielono szesnastu byłych studentów, jeden nawet nie ukończył 18 lat. Trafiliśmy do takiej specjalnej kompanii. W wojsku ludowym nie było kompanii karnych, tylko wychowawcze. Tam byli różni ludzie, trudni, często po poprawczakach, po wyrokach. Chcąc nam dokuczyć, wyzywali nas od inteligencików. Szesnastu byłych studentów w jednym miejscu stanowiło jednak siłę i postanowiono nas rozparcelować. Mnie wysłali na kurs sanitariuszy. Trafiłem do Żar, do szpitala polowego.

Był Pan zorientowany, co się tak naprawdę działo wtedy w Czechosłowacji?

Wiedziałem, że u sąsiadów sytuacja gęstnieje politycznie. Chociaż radia nie można było w wojsku mieć, wziąłem ze sobą małe kieszonkowe radyjko i słuchałem Wolnej Europy. Na przełomie czerwca i lipca wyjechaliśmy w trybie nagłym, stacjonując pod Jaworem cały miesiąc. Normalny szpital polowy w pełnej gotowości. Nagle budzi nas w nocy alarm. Ruszyliśmy, a 21 sierpnia o godz. 2.06 w nocy przekroczyliśmy w Lubawce granicę. To już było dosyć ponure, leciały samoloty transportowe, nawet ich dobrze nie widzieliśmy, tylko słychać było ten ryk silników. Dali nam granaty i ostrą amunicję, po trzy magazynki. Wsadziłem sobie granaty do kieszeni pancerki. Zapalniki osobno. Pomyślałem, że jak pieprznie, to mnie przynajmniej od razu nie zabije.

A najbardziej wyraziste wspomnienie z tej nocy ?

Wymalowane: „gwiazda = swastyka”. I daty: „1938-1968”. Czułem się podle. Pierwszą miejscowością po czeskiej stronie był Nahod. To było bardzo złowieszcze, przed nami szły czołgi, parami. Nie jeden za drugim. Taka była taktyka, bo pojedynczy, unieruchomiony, mógłby zablokować cały pochód. Tam stał kiosk, który te czołgi rozwaliły, powywracały słupy. Byliśmy tam o brzasku, o czwartej, może wpół do piątej. Szarawo, na drodze Czesi w piżamach. Horror.

Pamięta Pan, do jakiej miejscowości trafiliście?

Gdzie myśmy wylądowali, nie umiem do dzisiaj określić. Rozbiliśmy szpital polowy pod lasem, z jedną salą operacyjną. Pierwsze moje wrażenia były wstrząsające. Przyjechały dwa stary 66 z pokiereszowanymi, pobandażowanymi komandosami. Pomyślałem sobie: „Rany Boskie, prawdziwa wojna!”. Okazało się, że to nie z walki, tylko z winy kierowcy samochód z wojskiem się wywrócił.

Jakich jeszcze mieliście pacjentów?
Różnych. Były samookaleczenia – najprostsza forma samoobrony. Był na przykład chłopak, który strzelił sobie w nogę, bo chciał wrócić do Polski. Trafił do nas także ciężko ranny żołnierz z postrzałem w brzuch. Nie zrobili tego jednak Czesi, postrzelił go przez nieuwagę kolega.

Jak wyglądał taki wojskowy dzień?

Były 24 godziny służby i 24 godziny wolne. Chociaż te wolne godziny były tylko teoretycznie, bo w wojsku nie ma wolnego. W tym czasie były na przykład prace porządkowe, ale zdarzało się, że można się było przespać. Służba polegała na wartach, patrolach i pracy w szpitalu.

Szkolili was ideologicznie?
Akurat myśmy mieli szczęście, bo szefem sztabu był major-frontowiec. Przeszedł od Lenino do Berlina i wiedział swoje. Tam w Czechosłowacji nie próbowali nam kitu wciskać. W Polsce – tak. Przed wyjazdem trąbiono: dywersanci niemieccy, piąta kolumna, Niemcy sudeccy, czyli takie srutututu kłębek drutu. Ja wiedziałem swoje, słuchałem ze swojego radyjka Wolnej Europy, dopóki mnie na tym nie złapali i dostałem za to dziesięć dni aresztu.

W warunkach polowych areszt?

Z tym było najwięcej problemów. Dostawałem go najczęściej za samowolne oddalenie z bronią, to było ciężkie przestępstwo. W sumie sporo się tego zebrało. Ale w warunkach polowych nie było warunków do odsiadki. Raz tylko, w takich dziurach, norach przez nas wykopanych, odsiedziałem z kolegą dwa tygodnie. Mieliśmy początkowo jechać do prokuratora, ale major postanowił załatwić to we własnym zakresie. Nie odnotowano tego w żadnych moich aktach.

W ojczyźnie Szwejka zdarzały się klimaty jak z Haszka?
Brat dał mi na wyjazd sto koron. Byłem więc bardzo bogaty i z kumplem z Zielonej Góry wybraliśmy się na lewiznę, bo nie można było nigdzie wychodzić. Chcieliśmy zobaczyć, co się tam u nich dzieje. Weszliśmy do wiejskiej gospody. Zapytali nas, czy mamy pieniądze, a ja im pokazałem te sto koron. Usłyszałem w odpowiedzi: „Ale im płacą!”, „To moje prywatne” – tłumaczę. „A będziecie strzelać?” , „Nie mamy takiego zamiaru”, „A ile lat wy lat na wojnie?”, „Przecież nie ma żadnej wojny” – odpowiedziałem. Okazało się, że oni pytali, ile lat w wojsku. Takie językowe nieporozumienie. Wypiliśmy po piwie, tłumacząc, że z inwazją nie mamy nic wspólnego – wsadzili nas na samochody i wywieźli. Zorientowałem się wtedy, że oni nie są wprawdzie do nas krwiożerczo nastawieni, ale miłować to nas na pewno nie będą. Po pięciu czy sześciu dniach w lesie przenieśliśmy się do innej wioski, Radohladova Biela, i tam byliśmy do końca.

Czy w miarę upływu czasu zmieniał się do was stosunek miejscowych?
Czesi zachowywali się wobec nas zimno obojętnie, chociaż nieraz ratowali nas z opresji. Ja się tam nawet pozaprzyjaźniałem, byłem na przykład zaproszony na wesele. A kiedy siedzieliśmy na piwie w gospodzie, Czech stał „na warcie” i widząc patrol żandarmerii, natychmiast dawał nam znać. Chowaliśmy się za bufetem. Żandarmeria wchodziła i wychodziła, wykonując swoją powinność, a po ich wyjściu wracaliśmy do stolika. Bo ile można siedzieć w durnym lesie? Po trzech miesiącach wracając do domu, mając przysądzony areszt, byłem pewny, że do niego trafię. Tymczasem major dał mi pięć dni urlopu. Powiedział: – z ciebie niezły s...syn, ale dobry żołnierz.


(Cezary Kaszewski, „Dobry wojak Jakubiec”, Polska Gazeta Wrocławska, 23-24.08.2008)