Wiosna latem rozwalona i w dodatku aż 40 lat temu. To niby przeszłość, która dokucza, gryzie jak sumienie pijaka. A pamiętam tamten czas wyjątkowo dokładnie. Ożywają szczegóły, detale. Ówczesne metafory czas przekuł w realność. Niekiedy zostały tylko strzępy legendy, z której rodzi się nowy obraz. Najpierw teatralny, teraz filmowy. Ciągle myślę o "Operacji Dunaj" – pisze Ludwik Gadzicki.

Jakie to szczęście (pomyślałem w środę rano, 20 sierpnia, gdy czekałem na busik przy Legnickiej w Lubinie), że 33 lata mieszkam w stolicy Zagłębia Miedziowego, a 31 lat temu związałem się na dobre i złe z Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Dzieki tej scenie i aktualnemu jej dyrektorowi - Jackowi Głombowi,  jestem na bieżąco z najnowszą historia Polski i "demoludów". Dzięki przyjaciołom z teatru, Mariolce Hotiuk i Grześkowi Żurawińskiemu, pierwszy raz w zyciu wybieram się na plan filmowy do Karpnik koło Jeleniej Góry.

To nic, że po  drodze do teatru zatrzymałem się niepotrzebnie na ulicy Najświętszej Marii Panny, by obejrzeć fragment meczu (przegranego) przez siatkarzy Polski. Równowagę szybko odzyskałem, gdy w busiku usiadłem przy rzeczniczce teatru - Marioli. Jestem wolny, wolny, wolny, myślałem, mimo że jechaliśmy w teren dotknięty "agresją". Myślałem nawet fragmentami "Dziadów" Mickiewicza. Pomyślałem o Gruzji.

Ucieszyłem się szalenie, gdy zobaczyłem czołg T-34 ("tu i teraz") wbity w tymczasową gospodę. Na nim z daleka dostrzegłem znanych mi osobiście i z widzenia "żołnierzy": Macieja Stuhra, Przemka Bluszcza, Bogdana Grzeszczaka i debiutanta Macieja Nawrockiego. Byli uśmiechnięci. W twarzach nie kryła się agresja i nienawiść. Tylko dobroduszna życzliwość. Zauważyłem brak Tomka Kota i Zbigniewa Zamachowskiego.

Oczy pracowały z prędkością Bolta. W prawo, w lewo, za siebie i w górę. Wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie, ale miałem przyjemność przywitać się z Jirim Menclem i otrzymać od niego autograf. Zdążyłem pokazać Pawłowi Wolakowi artykuł z "Polityki" (subiektywny przegląd aktorów). Zdążyłem przywitać się z Przemkiem Bluszczem i Zbyszkiem Walerysiem oraz wydobyć z nich małą prawdę o roku... 1968. Przywitałem się też z reżyserem - debiutantem - Jackiem Głombem. Byli posłuszni i wpisali się do mego "kapownika" scenarzyści Jacek Kondracki i Robert Urbański.

Pomyślałem, co znaczy być artystą? Na pewno trzeba wysiłku, talentu, zdolności i ociupinkę szczęścia. W Karpnikach przeżyłem coś, co można nazwać wtajemniczeniem w przestrzeń (rozległą i nieskończoną) sztuki, której granice rozciągają się między realnością a metafizyką. Spotkałem wielu przyjaznych mi ludzi. Spotkałem nawet na planie swojego ucznia-redaktora, który ze znajomością głębszych rzeczy powiedział mi, że teraz są takie wymogi współczesnego reportażu, iż nie każdy wbije się w rzeczywistość słowną. Spokorniałem i myślałem tylko, by odróżnić teatr legnicki od teatru amatorskiego. Chciałoby się pisać wiele o atmosferze spotkań, o ludziach, o których tyle słyszałem, a których dopiero w Karpnikach miałem przyjemność poznać.

Rok 1968 to przeszłość, w którą nachylam się często, bowiem otworzyła mi ścieżki wrażliwości, których nie zgubiłem po 40 latach. Stąd głód poezji, teatru, stąd ciągłe nastawienie na innych. Wracałem z Sylwią Rozkosz z Karpnik do  Lubina. Prawie pod samą klatkę. Dzień, o którym trudno będzie zapomnieć (20 sierpnia 2008 r.).

(Ludwik Gadzicki, “Wiosna latem rozwalona”, Nowa Gazeta Lubińska, 28.08.2008)