Drukuj

Co ma "Sierpień" w reż. Grzegorza Brala wystawiony w warszawskim Teatrze Studio do kontrrewolucyjnego manifestu opublikowanego przez legnicki Teatr  Modrzejewskiej? Czy wspólnym mianownikiem jest teatr opowieści? Zastanawia się i pisze Jacek Wakar w Przekroju.

Niedawno Jacek Głomb, reżyser i dyrektor legnickiego Teatru im. H. Modrzejewskiej, doprowadził środowisko jeśli nie do wrzenia, to przynajmniej do małego bulgotu, ogłaszając "manifest kontrrewolucyjny". Przeciwnicy próbowali go wyśmiać, mówiąc, że w owych postulatach chodzi li tylko o to, by przedstawienia miały początek, środek i zakończenie. Głomb niezrażony twierdził, że opowiada się za teatrem opowieści, a przeciw wszechobecnym dekompozycjom, kolażom, performance'om i - kolokwialnie mówiąc - jajom zastępującym prowadzoną na serio rozmowę.

Głomb zyskał właśnie kolejnego poplecznika. "Sierpień" Tracy'ego Lettsa wyreżyserowany w warszawskim Studio przez Grzegorza Brala dowodzi, że teatr opowieści ma się doskonale. Sztuka Lettsa, który jako aktor poznał na wylot sceniczne prawidła, święci triumfy jak świat długi i szeroki. Przez dwa lata grano ją przy kompletach na Broadwayu, zgarnęła pięć nagród Tony (odpowiednik Oscara), a swemu autorowi przyniosła Pulitzera. W Polsce zagrano ją dotąd dwukrotnie - w Łodzi i Zabrzu. Spektakl Brala to najlepsza rzecz, jaka powstała w Studio od dobrych kilku lat.

Dla wszystkich, którzy znają klasykę amerykańskiej dramaturgii XX w., "Sierpień" zabrzmi znajomo. Taki utwór mogliby napisać, gdyby urodzili się kilka dekad później, Arthur Miller, Tennesse Williams, a przede wszystkim Eugene O'Neill. Trzypokoleniowa rodzina Westonów spotyka się na pogrzebie ojca rodu, zapitego tyrana i niedoszłego poety Beverly'ego (pojawiający się tylko w projekcjach Jerzy Trela). Decydujący głos należy do kobiet. Matka (Teresa Budzisz-Krzyżanowska) garściami bierze leki i terroryzuje swe dorosłe córki. Te zaś - grane przez Ewę Błaszczyk, Edytę Jungowską i Joannę Trzepiecińską - pod pozorami szczęśliwego życia skrywają niezagojone rany. Ranią się tu zresztą wszyscy - z powodu charakteru, w imię swoiście pojmowanej mizantropii albo chcąc narzucić rodzinie pozór ładu. Nic z tego. Letts, a za nim Bral, portretują ludzi, których życia pękają na naszych oczach. Niczego potem nie da się posklejać. Nie będzie szczęśliwego zakończenia.

Są w tym dramacie nawiązania do amerykańskich poetów oraz (wzorem O'Neilla) jest fatum jak w antycznych tragediach, są świetne dialogi i czytelne kulminacje. Ogląda się to z zapartym tchem, bo gromadząc tzw. gwiazdorską obsadę Bral przywrócił w Studio ducha teatralnego zespołu. Wystarczy spojrzeć, jak Budzisz-Krzyżanowska, Błaszczyk, Jungowska, Trzepiecińska, Małgorzata Różniatowska się słuchają, jak reagują nawzajem na swe emocje. Rzadkie, szlachetne partnerowanie.

Wieczór w Studio ma jednak dla mnie dwie bohaterki. Teresa Budzisz-Krzyżanowska po latach dostała wreszcie rolę na swoją miarę. Jej Violet ma w sobie siłę kobiet antyku, ale przegrywa z rozpadem własnej osobowości. Budzisz-Krzyżanowska na początku gra to delikatnie, by w kulminacjach niemal rozsadzać scenę. Wielka rola. Joanna Trzepiecińska natomiast została obsadzona wbrew warunkom. I krok po kroku pokazuje ogromny wysiłek lvy, by wyrwać się z kokonu rodziny, który jest więzieniem. Trzepiecińska daje swej bohaterce piękną determinację i przejmującą rozpacz. Inne aktorki, z Ewą Błaszczyk na czele (panowie są na drugim planie), też zresztą nie poprzestają na ukazaniu jednej strony osobowości swych postaci.

"Sierpnia" nie da się zatem zbyć frazesem o zwycięstwie tradycji i rzemiosła. Wolę mówić o powrocie opowieści. A skoro stoi za nią zaprawiony w eksperymentach Grzegorz Bral, Jacek Głomb musiał wyczuć pismo nosem.

(Jacek Wakar, „Zagłada domu Westonów”, Przekrój, 13.02.2012)