Drukuj

Głombowi puściły nerwy. Nie wytrzymał pospolitego ruszenia scenicznej sztuki skrawków i zlepków, kleconej przez Strzępkę, Demirskiego, Klatę, Zadarę, Garbaczewskiego i resztę, nie zdzierżył ich taniej sztuczki epatowania bałaganem estetycznym, myślowym bigosem, bełkotem ideologicznym. W felietonie z cyklu Dostawka pisze Paweł Głowacki.

Gdy zadzwonił telefon, dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu Krzysztof Mieszkow­ski zareagował przewidywalnie. Mianowicie – podniósł słuchawkę, używając w tym celu ręki. Bo tak to już jest na świecie, że ludzie, którzy posiadają ręce, odbierają telefon ręką, nie nogą, nie nosem i nie pośladkami, po opuszczeniu gaci rewolucyjnie zaciskając je na rękojeści słuchawki. Dzwoniła "Wyborcza”, prosiła o komentarz do kontrrewolucyjnego manifestu Jacka Głomba, dyrektora teatru w Legnicy.

Głombowi puściły nerwy. Nie wytrzymał pospolitego ruszenia scenicznej sztuki skrawków i zlepków, kleconej przez Strzępkę, Demirskiego, Klatę, Zadarę, Garbaczewskiego i resztę, nie zdzierżył ich taniej sztuczki epatowania bałaganem estetycznym, myślowym bigosem, bełkotem ideologicznym. Wykończyła go hochsztaplerska rewolucyjność sezonowych gadżetów teatralnych i ogłosił, że w Legnicy będzie od teraz inaczej. W manifeście Głomba najsmaczniejsza jest część 2: "W obronie opowieści zapomnianych”, i taka oto w niej fraza: "Nie chcemy i nie będziemy tworzyć teatru, który odrzuca i uznaje za banał historie z początkiem, środkiem i końcem, posiadające bohatera i uchwytny rozumowo sens”.

Mieszkowski, który nie od wczoraj namiętnie popiera bigosowych wirtuozów, wyraźnie usłyszał prośbę "Wyborczej”, ponieważ słuchawkę przyłożył przewidywalnie do ucha, a nie rewolucyjnie do oka. Dziwne, lecz nie zdziwiło go to. W ogóle jakoś nic go tamtego dnia nie zdumiało. Po przebudzeniu do łazienki ruszył nie na rękach i ulgę poczuł nie przy otworze pralki automatycznej, a nad klozetową muszlą. Zęby wyczyścił nie odkurzaczem, po czym ubrał się tak, jak Pan Bóg przykazał: spodnie na dół, koszula na górę. Na domiar odwiecznej normalności – jajecznica też okazała się przewidywalna: masło, kurze jaja, sól. Co dalej? Gdzie duch Dantona?

Nigdzie. Do samochodu wsiadł, wyobraźcie sobie, po stronie kierownicy. Zatankował nie w rozlewni mleka, zaś wchodząc do swego teatru – najpierw klamkę nacisnął. Ciekawe, skąd wiedział, że nawet za Dantona drzwi się otwierało tak, jak się je otwierało zawsze. Dalej – wykonał szereg przewidywalnych ruchów nóg na schodach, czyli do swego gabinetu nie wdrapał się atrakcyjnie po rynnie ani nie wyskoczył z helikoptera wprost do komina, krzycząc: "Niech żyje dzielny Che!!!”. W gabinecie usiadł na krześle, którego nie stworzyła Strzępka, tylko tradycyjny stolarz. Kawy nie posłodził ziemią spod kwiatków, jeno cukrem i wypił przy pomocy otworu gębowego. Gdy gazetę czytał konserwatywnie, z lewej do prawej – zadzwonił telefon. Wiemy już, jak się zachował.

A dalej – to samo. Nie zdziwiło go, że "Wyborcza” mówi doń prostą, a nie krzywą polszczyzną. Nie zemdlał, gdy usłyszał, że w miejscu podmiotu tkwi podmiot, zaś w miejscu orzeczenia orzeczenie – więc odpowiedział, artykułując słowa ustami, nie włosami, i głos kierując do słuchawki, nie do filiżanki. On, Mieszkowski, od rana kompletnie przewidywalny, jak każdy normalny człowiek dzień w dzień, syknął: "Teatr zmaga się z potworem, jakim jest nasz kompletnie nieprzewidywalny świat”! "Ten świat się rozpada na naszych oczach, a my go sklejamy z fragmentów” – dorzucił, gładząc nos, będący jak zawsze w całości, palcem od urodzenia nie w kawałkach.

Cóż począć, bywa, że z rewolucjonisty, któremu się rewolucyjność urwała ze smyczy codziennego rozsądku i który rewolucyjnością macha jak cepem, otóż bywa, że odwieczna natura świata robi z niego – zabawną postać cyrkową. Zabawną w udawaniu Greka. By dać Głombowi odpór ostateczny, Mieszkowski rzekł: "Nie wiem, czy dziś początek, środek i koniec w sztuce ma sens”. Tak, trzeba być chwilowo Grekiem, by śmierć tercetu początek– środek–koniec wieszczyć zdaniem, które ma początek, środek i koniec.

(Paweł Głowacki, „Początek, środek i koniec”, Dziennik Polski, 3.02.2012)