Drukuj

Dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu, odpowiada szefowi teatru w Legnicy Jackowi Głombowi na jego manifest kontrrewolucyjny: - To marzenie, które dziś nie może się spełnić. Dobrze, że Jacek ogłosił taką próbę nazwania swojej linii programowej. Chociaż jest w tym wewnętrzna sprzeczność. Odniósł przecież sukces, robiąc zupełnie inny teatr. Z Krzysztofem Mieszkowskim rozmawia Magda Piekarska.



Jacek Głomb, dyrektor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, ogłaszając manifest kontrrewolucyjny, zapowiedział Nowe Otwarcie swojej sceny - powrót do opowieści, z początkiem, środkiem i końcem, bohaterem i uchwytnym sensem.

 

 

Rozmowa z Krzysztofem Mieszkowskim

 

Magda Piekarska: Jesteśmy w modnym teatrze?

Krzysztof Mieszkowski:
W najmodniejszym, jeśli moda oznacza markę i snobizm uczestnictwa. Rozumiem jednak, że to zarzut? Nie produkujemy spektakli, żeby być modni. To oznaczałoby chytrą strategię, którą wymagająca publiczność odrzuci. Do teatru przychodzi się po coś innego. Może moda to wspólny kierunek, jaki obrała współczesność? Wolałbym tak myśleć o teatrze: jest modny, ponieważ funkcjonuje w relacji z tym, co dzieje się dzisiaj w filozofii, sztukach wizualnych. Nasz teatr karmi się nowoczesnością, bo sztuki nie da się od niej odseparować. Dzieje się tu i teraz, więc trudno, żeby z niej nie korzystał. Musimy być na czasie, jeśli chcemy uczestniczyć w dialogu ze społeczeństwem. Z drugiej strony nasz teatr wyznacza mody, z którymi muszą się konfrontować inne sceny. Na przykład ogłaszając kontrrewolucję. Tylko czy można ogłosić kontrrewolucję współczesności?

Czy dziś w Polsce mamy do czynienia z podziałem na teatr A i teatr B? Ten pierwszy jest modny, zbiera świetne recenzje, nagrody na festiwalach, a drugi, choć gra spektakle przy pełnych salach, jest konsekwentnie pomijany w konkursowych werdyktach?

- Nie będę przepraszać za nagrody. To ciężka praca moja i całego zespołu w ciągu ostatnich lat. Posądzanie o sztuczny podział pachnie teorią spiskową. To iluzja zrodzona w głowach dyrektorów teatrów i artystów, którzy czują się pokrzywdzeni. Sam byłem wielokrotnie jurorem festiwali teatralnych. Nigdy się nie zdarzyło, żebym z powodów nieartystycznych nagrodził przedstawienie. System, który obowiązuje w Polsce, jest obiektywny. Zresztą na festiwalach jest również jury międzynarodowe. Oczywiście mody na konkretnych artystów się pojawiają i to jest nieuniknione, bo za kategorią mody idzie kategoria nowości, nowej jakości w sztuce, która wciąż na nowo musi definiować to, co się wokół nas dzieje. Tak było zawsze. Konsekwencją bywa odrzucenie. Kiedy w Teatrze Polskim debiutował duet Strzępka - Demirski, ich "Dziady. Ekshumacja" zostały przez krytykę i publiczność totalnie odrzucone. Dopiero z czasem odbiorcy nauczyli się tej estetyki. Tak było kiedyś z Grotowskim, tak było ze "Świętem wiosny" Strawińskiego, tak było z teatrem Kantora czy Swinarskiego.


Czy wyłamanie się z tego nurtu oznacza porażkę?

- Nie, jeśli jest publiczność. Kiedy w Legnicy powstało przedstawienie "Made in Poland" Przemka Wojcieszka, Teatr im. Modrzejewskiej był najbardziej nagradzaną sceną w Polsce. Pamiętam też świetną "Balladę o Zakaczawiu". To były nowe jakości w polskim teatrze, inni uczyli się tej estetyki od Legnicy. Ale świat się zmienia, teatr też, żyjemy w płynnej nowoczesności. Te zmiany są radykalne, a artyści biorą w tym udział. Rzeczywistość jest dla nich wyzwaniem - muszą ją oswajać, opisywać, wchodzić z nią w konfrontację, czasem w ostry dialog. Publiczność to kupuje - ludzie chodzą na nasze przedstawienia, mamy pełne sale. Nie można zaniżać kryteriów wobec nich. To jest kwestia szacunku dla widzów. Jesteśmy dla nich partnerem. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której upraszczam intelektualny przekaz, ponieważ uważam, że widz jest głupszy ode mnie. Niezależnie od tego, czy pracowałbym w Wałbrzychu, Legnicy, czy we Wrocławiu.

Cieszy się pan, kiedy widzowie wychodzą ze spektakli?


- Pamiętam, jak na którymś spektaklu "Dziadów. Ekshumacji" wstała cała grupa i zaczęła głośno protestować. Został obrażony ich patriotyzm, krzyczeli, że to nie jest polski teatr, że to nie są Polacy na scenie i tak dalej. Pokrzyczeli i wyszli. Podobało mi się to.

Dlaczego?

- Bo przedstawienie ich poruszyło.

Co to za powód do radości? Wyjdą, trzasną drzwiami, powiedzą sobie: "Mamy gdzieś taki teatr" i więcej tu nie wrócą.


- Oczywiście, tak może być. Ale jeśli wyjdą z tego spektaklu kompletnie nieporuszeni, zblazowani, uspokojeni, to nie będzie miało sensu. Nie robimy teatru obojętnego, robimy teatr dla publiczności, ale także przeciwko niej. Jesteśmy na cienkiej granicy ryzyka - publiczność może nie zaakceptować naszej pracy i zdarza się, że z niektórych spektakli widzowie wychodzą. Na "Śnie nocy letniej" jeden facet krzyknął: "Skandal!", trzasnął krzesełkiem i wyszedł. Pomyślałem sobie: "To działa, jest OK". W Teatrze Współczesnym na spektaklu Warlikowskiego widz krzyknął do Jacka Poniedziałka: "Hamlecie, ubierz majtki!". Dzisiaj to kultowe przedstawienie, a o tym wydarzeniu opowiada się jak o anegdocie. Współczesna sztuka wymaga czujności. Po tych kilku latach mojej dyrekcji sytuacja się odwróciła - to publiczność ma marzenia na temat naszego teatru i nie możemy jej zawieść. Mamy prawie 100-procentową widownię! To jest powód do radości.

Zblazowany widz bywa w teatrze?


- Pewnie że tak. Nie jesteśmy żadnym gettem. Są i zblazowani, i tacy, co wychodzą w trakcie przedstawienia, i tacy, co przychodzą na jeden spektakl po kilka razy. Mam do naszej publiczności ogromny szacunek - za to, że idzie z nami po tej bandzie, podejmuje wyzwania.

Jacek Głomb w swoim manifeście kontrrewolucyjnym postuluje powrót do bohatera, do linearnej konstrukcji, w której jest rozpoczęcie, środek, koniec. Buntuje się przeciwko sytuacji, w której awangarda stała się głównym nurtem, a cała reszta została zepchnięta na obrzeża.


- Nie wiem, czy dziś początek, środek i koniec w sztuce ma sens. Ten świat się rozpada na naszych oczach, a my go sklejamy z fragmentów. Mamy do czynienia raczej z cząstką niż z całością. I wszystko zmienia się w ekspresowym tempie, a twórcy próbują te zmiany uchwycić. Wydaje mi się, że ten powrót do historii z czytelną konstrukcją jest marzeniem, które nie może się spełnić. Teatr zmaga się z potworem, jakim jest nasz kompletnie nieprzewidywalny świat. Nie możemy sztuki zamykać, doprowadzać do sytuacji, kiedy będzie głupsza od rzeczywistości, bo ona musi tę rzeczywistość weryfikować, uderzać w nią, a nie jej schlebiać.

Jacek Głomb zaprasza do współpracy między innymi Lecha Raczaka i Agnieszkę Glińską. To mocni przeciwnicy, z którymi się pan liczy?

- Lech Raczak to twórca dla mnie bardzo ważny. Facet, na którego spektaklach się wychowałem. To, co robił z Teatrem Ósmego Dnia, miało siłę uderzenia porównywalną z tym, co dzisiaj robią Strzępka i Demirski. Trzeba jeszcze pamiętać, że Ósemki pracowały za PRL-u, kiedy nie było wolności twórczej. Raczak budował też moją świadomość polityczną, jestem mu za to wdzięczny. Wydaje mi się jednak, że dziś robi staroświecki teatr. Agnieszka Glińska jest z kolei bardzo ciekawą reżyserką. Nie wykluczam współpracy z nią. Pamiętam jej "Czwartą siostrę" na Scenie Kameralnej we Wrocławiu. To, co robi, nie ma nic wspólnego z tradycyjnym teatrem. Ona idzie swoją drogą. Bardziej liczą się dla niej emocje niż opowiadanie historii.

Walka w teatrze, walka o teatr ma sens?

- Tak, to jest w porządku. Dobrze, że Jacek ogłosił taką próbę nazwania swojej linii programowej. Chociaż jest w tym wewnętrzna sprzeczność. Odniósł przecież sukces, robiąc zupełnie inny teatr. "III Furie" z ubiegłego roku są tego najlepszym przykładem. Ciekawe, ważne przedstawienie, ale w zderzeniu z tym, co teraz postuluje, to przecież skok w bok.

(Magda Piekarska, „Widz musi być poruszony. Inaczej teatr nie ma sensu”, www.gazeta.pl, 25.01.2012)