Za dwa miliardy złotych wybudowaliśmy stadion. Najdroższy, bo Narodowy.  Opłaciło się. Mamy stadion, który bez udziału naszych piłkarskich asów we wtorkowy jesienny wieczór powstrzymał Anglię!

Trzeba przyznać, że gospodarze naszego reprezentacyjnego obiektu to oryginały jakich mało. Jest w tym jednak żelazna logika. No i nasza staropolska gościnność. Jak latem na mistrzostwach Europy graliśmy z Grecją, to dach stadionu szczelnie zamknęli, by naszym przeciwnikom grało się jak u siebie. Było co prawda gorąco i duszno, jak w tureckiej łaźni, ale tylko złośliwi mogli potraktować to, jak prowokację wymierzoną w skomplikowane grecko-tureckie stosunki państwowe.

Tym razem było podobnie, choć na odwrót. Jak wiadomo angielska pogoda jest raczej dżdżysta. Skoro zatem wszystkie przedmeczowe prognozy pogody zapowiadały ulewę, to konsekwentnie i oczywistą oczywistością wynikającą z szacunku do rywala i gościnności było, że dach Narodowego pozostanie otwarty. Wielu kibicom bardzo się to spodobało, co spontanicznie wyrazili wbiegając na murawę (co ja bredzę)…  wskakując do zaimprowizowanego basenu pływackiego. Narodowego, rzecz jasna.

Sportowy (choć nie tylko) świat się śmieje i przeciera oczy ze zdumienia. Niesłusznie. Przecież o to chodziło, by pokazać widowisko, jakiego jeszcze ten świat nie widział. Wszak show must go on, czego dowiódł dobitnie sprawozdawca telewizyjnej Jedynki. Był jedynym człowiekiem na świecie, który zachował olimpijski spokój, zamknął zatem oczy i do końca trzymał nas w niepewności, czy mecz się odbędzie. Zachował się zgodnie z kilkudziesięcioletnią tradycją tego publicznego (tfuuu…) medium pielęgnując zasadę, że telewidz co innego widzi, co innego słyszy.

Doprawdy nie było się do czego przyczepić. Przecież, gdy tylko deszcz przestał padać, wielki parasol nad stołecznym stadionem natychmiast zamknięto. Udowodniono tym samym, że nie ma mowy o żadnej wpadce, ani awarii i gigantyczne pieniądze wydane na to supernowoczesne rozwiązanie techniczne nie zostały wyrzucone w błoto, ani – tym bardziej – utopione.

Polscy kibice powinni być wdzięczni organizatorom wtorkowego  spektaklu. Dzięki ich przemyślności i przebiegłości opóźniony o jeden dzień mecz Polska –Anglia odbędzie się dokładnie w 39. rocznicę zwycięskiego remisu na Wembley, który otworzył nam przecież drogę do największego sukcesu w całej historii polskiej piłki nożnej. Zatem „Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało…”

Jedyny problem w tym, że – w chwili, gdy piszę te słowa, na kilka godzin przed środową powtórką - nad Warszawą świeci słońce. No to mamy jednak problem, czy w tej sytuacji zamykać czy otwierać? To jednak problem pozorny. Przecież chodzi o nie byle jaki dach. „Wiecie co robi ten dach? On odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To jest dach na skalę naszych możliwości. My tym dachem otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie - mówimy - to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo”.

Powyższe to tylko lekka przeróbka z „Misia” i Berei. Ostatecznie to „nie angielskie, nie kreolskie, ale nasze, nasze polskie, nie austriackie, nie jakieś inne, ale rodzinne ! Ale rodzinne!” - jak śpiewała przed laty nasza wrocławska Elita. We wtorkowy wieczór zakasowaliśmy nawet wyspiarskiego Monthy Pythona. A to już coś. Wielkie brawa!

Tylko kto mi zwróci koszty wczorajszej przedmeczowej (ro)zgrzewki?

Żuraw, 17 października 2012 r.