Drukuj

W legnickim oddziale Gazety Wrocławskiej zwolniono właśnie ostatniego dziennikarza ze stażem, doświadczeniem i dorobkiem. Czarny scenariusz likwidacji lokalnej prasy przejętej przez bawarskich wydawców dobiega finału.

- Szefie, widziałeś kiedyś taką piękną katastrofę?! – mówi w finałowej scenie słynnego filmu Michaela Cacoyannisa „Grek Zorba” Anthony Quinn do Alana Batesa chwilę po tym, jak z mozołem budowany przez nich wyciąg do transportu drewnianych bali składa się niczym kości domina, w gruzy obraca się ich plan uruchomienia kopalni, a bohaterowie w okamgnieniu tracą majątek.

Nie wiem czy o katastrofie, której doświadcza lokalny rynek mediów da się powiedzieć, że jest piękna. Nie ma we mnie bowiem tej bałkańskiej mentalności Greka Zorby pełnej niezatapialnego optymizmu i radości życia, wbrew wszystkiemu i wszystkim. Nie sądzę także, żeby optymizm towarzyszył w bawarskiej Pasawie właścicielom Gazety Wrocławskiej, a także ich warszawskim namiestnikom z Polskapresse. Cały ich projekt stworzenia na bazie lokalnych gazet potężnej, opiniotwórczej i wpływowej ogólnopolskiej grupy wydawniczej to jedna wielka porażka. Brak pomysłu, fatalny produkt i kolejne zwolnienia dziennikarzy, to już tylko przedśmiertne drgawki medialnego bankruta.

Katastrofa zaczęła się już na przełomie lat 2003-2004. Wtedy właśnie trzy dolnośląskie dzienniki (Gazeta Wrocławska, Słowo Polskie i Wieczór Wrocławia) i wiele lokalnych tygodników (w tym Panorama Legnicka i Konkrety) trafiły w ręce jednego niemieckiego właściciela. Dla dziennikarzy, czytelników i jakości lokalnej demokracji skutki były katastrofalne. Większość tytułów została bezpardonowo zlikwidowana, a grubo ponad setka dziennikarzy trafiła na bruk. Efekt tej konsolidacji (monopolizacji) jest żałosny.

„Mniej lub bardziej jawne wspieranie władzy, omijanie niewygodnych tematów, kompletny zanik ambicji, dyktat reklamodawców – bo przecież liczy się tylko zysk. Traktowanie ludzi jak śmieci, niszczenie związków zawodowych i wszelkich przejawów niezależnego myślenia – oto wolne media w rękach zachodnich koncernów. Donosicielstwo, szczucie jednych na drugich, korne znoszenie bezprawia w imię coraz nędzniejszego zarobku – oto wolni polscy dziennikarze, najemni pracownicy norweskich albo niemieckich koncernów. Napiszą każdą bzdurę, sprzedadzą kolegę za 100 zł, na polecenie kierownika zachwycą się tematem o damskiej bieliźnie – nie znają pojęcia godności. I redaktorzy – nowa kasta bezosobowych, bezmózgich poganiaczy bydła. Nie posiedli sztuki adiustacji tekstów, tworzenia błyskotliwych tytułów i kreowania tematów. Do perfekcji za to opanowali umiejętność bycia echem swoich przełożonych – zniszczą każdego, kogo każą im zniszczyć”.

Ten przydługi fragment to ledwie wstęp do analizy tego, co stało się w dolnośląskiej prasie autorstwa dwojga dziennikarzy, którzy na własnej skórze doświadczyli brutalnej pacyfikacji tytułów i redakcyjnych zespołów. Całość („Wolna prasa w niewoli”) ukazała się dawno, bo już w roku 2006, w książce „Media i władza” wydanej pod redakcją socjologa, medioznawcy i polityka (aktualnie przewodniczący komisji kultury dolnośląskiego sejmiku) Piotra Żuka.

Dziś sytuacja jest nieporównanie gorsza. Kondycja legnickiego oddziału Gazety Wrocławskiej jest tego dobitnym przykładem. Z gazety, która jeszcze osiem lat temu była najważniejszym medium lokalnym, które codziennie na pierwszych dziewięciu stronach informowała o wszystkim, co w Legnicy, Lubinie, Polkowicach, Głogowie, Jaworze, Złotoryi i w KGHM było ważne, gorące, kontrowersyjne, ciekawe został gazetopodobny produkt dla nikogo. Poza… Anią. Bo dziś ten dolnośląski dziennik jest:  ani aktualny, ani ważny, ani opiniotwórczy, ani bojowy, ani ciekawy. Ostatnim legnickim dziennikarzem w lokalnej placówce został fotoreporter wspomagany przez młode i sympatyczne, ale jeszcze nieopierzone reporterki z… Lubina i Polkowic. Degrengolada.

Nic dziwnego, że czytelnicy masowo zaczęli rezygnować z kupna towaru o świeżości i atrakcyjności zeschniętej naci ubiegłorocznej pietruszki. Gdy osiem lat temu dokonywano fuzji dolnośląskich tytułów w dzisiejszą Gazetę Wrocławską, to połączona ich dzienna sprzedaż sięgała 90 – 100 tys. egzemplarzy. Dziś na całym Dolnym Śląsku z trudem sprzedaje się niewiele ponad 20 tysięcy. Taka jest skala bezprecedensowego upadku, który – odmiennie niż ma to miejsce w sprawie pewnej niszowej, za to skrajnie upolitycznionej i zideologizowanej wyznaniowej telewizji – odbywa się bez najmniejszego protestu.

Może jednak nie ma w tym przypadku. W ten bowiem sposób Niemiec ,przy radosnym udziale naszych wysokoopłacanych rodaków zarządzających jego własnością, sprawia przecież wielką radość lokalnym politykom i władzom, które dzięki temu wyrwały się spod jakiejkolwiek kontroli. Przy okazji robiąc z ciebie czytelniku pokornego sługę i obywatelskiego analfabetę. Wszystko w myśl doktryny „Ein Volk, eine Zeitung”. Niestety. Ostatnie też nie jest moje. To tytuł z ogólnopolskiego tygodnika, który już w 2005 roku przewidział i opisał skutki zamachu na lokalne media. Nie tylko na Dolnym Śląsku.

Jak mówił prezydent John F. Kennedy: „ Nieprzyjemne prawdy są zawsze lepsze od przyjemnych złudzeń”. Piękna katastrofa? Nie. Zorba i marsz żałobny, to jednak różne melodie.

Żuraw, 6 maja 2012 r.