Drukuj

Czy dolnośląski reformator teatrów i wicemarszałek czytał w przeszłości felietony Kisiela? Myślę, że wątpię. Inaczej wiedziałby, że od mieszania herbata nie robi się słodsza.

Odpowiedzialny za znaczącą część dolnośląskiej kultury marszałek ogłosił reformy. Chce by teatrami finansowanymi z dolnośląskiego budżetu kierowali menadżerowie, a nie artyści. Tak mówi, choć nie uzasadnia dlaczego. Mówi o wymogach zmienionej ustawy, choć prawo ani słowem nie mówi o takiej konieczności. Jako przykład podaje szpitale, którymi nie kierują lekarze. Gdzie Rzym, gdzie Krym? Porównanie to kulawe, jak służba zdrowia. Tym bardziej, że zmiany mają dotyczyć w pierwszej kolejności teatrów, które mają się świetnie: legnickiej Modrzejewskiej, wrocławskiego Polskiego i Opery.

Może niekoniecznie rewelacyjnie jest w nich finansowo, ale to akurat w decydującej mierze zależy właśnie od marszałka i wojewódzkiego budżetu. To, co zasadniczo zależy od szefów tych instytucji jest od kilku lat powodem do uzasadnionej dumy dolnoślązaków. Nieprzypadkowo w Polsce pisze się z zazdrością o dolnośląskim zagłębiu teatralnym. Tu powstają najgłośniejsze i najważniejsze przedstawienia. W efekcie niemal wszystkie prestiżowe nagrody padają naprzemiennie łupem teatrów z Wrocławia, Legnicy i Wałbrzycha. To one, niczym  Bjoergen, Kowalczyk i Johaug w narciarskich biegach, artystycznie walczą tylko ze sobą.

Dlaczego zatem reformy mają dotyczyć tego, co działa i to całkiem dobrze. Nie ma w województwie innych, za to prawdziwych bolączek i problemów? Nie ma?!  Nie rozumiem. Przypomina mi się scena z filmu „Poszukiwany, poszukiwana” Stanisława Barei, w której człowiek, który był „z zawodu dyrektorem” (kapitalny w tej roli Jerzy Dobrowolski), pochyla się z udawanym namysłem nad makietą miasta.  - Acha. O! (bierze w rękę jeden z tekturowych bloczków). Co to są, te… - pokazuje i pyta. – Spółdzielcze punktowce – słyszy w odpowiedzi. – Acha (przestawia jeden z bloków w nowe miejsce). – Panie dyrektorze! Tu jest jezioro! – protestuje uczestnik „ważnej narady”. – A… to nie. Nie, nie… A nie! Dobrze! To jezioro damy tutaj (przestawia),  a ten (dom) niech sobie stoi w zieleni. Minęło równo 40 lat od premiery tego filmu…

Coś tu nie gra, albo sedno i prawda są pokryte milczeniem. A może jest tak, jak śpiewał Wojciech Młynarski. Pamiętacie? „A więc: faceci wokół się snują co są już tacy, że czego dotkną, zaraz zepsują. W domu czy w pracy gapią się w sufit, wodzą po gzymsie wzrokiem niemiłym. Na niskich czołach maluje im się straszny wysiłek, bo jedna myśl im chodzi po głowie, którą tak streszczę: Co by tu jeszcze spieprzyć, Panowie? Co by tu jeszcze?”

Mam wystarczająco wiele lat, by wiedzieć, że reformatorzy wycisnęli olbrzymie piętno na moim rodzinnym mieście. Najpierw usuwali z niego każdy wyryty w granicie i piaskowcu zabytków niemiecki napis. Bo przecież w Legnicy „kamienie miały mówić wyłącznie po polsku”. Potem postanowili unowocześnić miasto. Wyburzyli starą zabudowę centrum i postawili betonowe punktowce. Zrujnowano nie tylko architekturę, ale i urbanistyczny układ miasta, w tym przebieg ulic, które wytyczono kilkaset lat wcześniej.

Nie ustawali jednak w swoim reformatorstwie, bo zasypali Młynówkę, czym przyczynili się do katastrofalnej powodzi z 1977 roku. Zamiast leczyć parkowe drzewa i dbać sukcesywnie o nowe nasadzenia, zalali asfaltem parkowe aleje. Gdy wiele lat później przyszła wichura, osłabione drzewa padały pokotem.

Padł też PRL, ale reformatorzy nie wymarli. W połowie lat 90. ubiegłego wieku zlikwidowali nawet legnicki teatr powołując w to miejsce dziwny biurokratyczny potwór podległy wojewodzie pod nazwą Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, z aktorami na etatach kaowców pracujących w strukturze wojewódzkiego domu kultury. Niewiele brakowało, by – kilka lat później - wraz z likwidacją województwa nie utrupiono na zawsze także legnickiego teatru.  Kto pamięta, ten wie. Doprawdy niewiele brakowało.

W moim kraju reformuje się namiętnie. Najchętniej według chińskiej zasady, stosowanej w Europie przez włoskich feudałów, że trzeba dużo i często zmieniać, tak, by się… nic nie zmieniło. W ten sposób reformowano służbę zdrowia, emerytury i inne ubezpieczenia społeczne, oświatę, kolej, sposób budowy autostrad, powoływania władz państwowych spółek… Każdy dorzuci tu kolejne przykłady. Każda nowa władza miała bowiem i nadal ma własne pomysły.

Gdzie zatem – jak mówią Niemcy – jest pies pogrzebany? Może tu: „Bo w tym jest sedno, drodzy rodacy, by się faceci czuli potrzebni w domu i w pracy. Niechaj ta myśl im wzrok rozpromienia, niech zatrą ręce, że tyle jeszcze jest do spieprzenia, a będzie więcej”. Oczywiście to także Młynarski. Zabawne? Niestety. Z tej pointy nie wieje nadmiernym optymizmem.

Żuraw, 19 marca 2012 r.