Drukuj

Ludzie chcą więcej demokracji w miastach i gminach. Lokalni władcy pokazują im jednak gest Kozakiewicza. Mało tego! Prezydenci i burmistrzowie żądają większej kasy. Dla siebie.

Żądza władzy jest gorętsza, niż wszystkie inne namiętności razem wzięte – pisał blisko dwa tysiące lat temu Tacyt, najwybitniejszy historyk starożytnego Rzymu. Gdyby żył wśród nas współcześnie nie musiałby zmienić ani słowa, za to więcej miałby dowodów potwierdzających tę prawdę. Przekonałby się przy okazji, że w mądrym i skutecznym rządzeniu władcom najbardziej przeszkadzają poddani. W demokracji nazywani obywatelami lub społeczeństwem.

Sprawa, o której poniżej, jest z tych, co niby ich nie ma. Nie informowały o niej lokalne media, nie poświęcono jej ratuszowej konferencji prasowej. Dziwne, bo rzecz jest ważna i dotyczy planowanego rozszerzenia uprawnień społeczności lokalnej w procesie podejmowania decyzji. Niestety, planowanego przez prezydenta RP, ale ostro blokowanego przez gminnych włodarzy. Co sprawę czyni już mniej dziwną i wyjaśnia ciszę, jaka wokół niej panuje. Tym bardziej, że prezydent Legnicy zasiada we władzach lobbystycznej organizacji, która powiedziała stop poszerzeniu uprawnień mieszkańców.

Chodzi o Związek Miast Polskich, organizację zrzeszającą ludzi ze świecznika lokalnej władzy, w której legnicki prezydent jest figurą pełniąc funkcję szefa komisji rewizyjnej. Sprawa dotyczy zaś projektowanej ustawy o wzmocnieniu udziału mieszkańców w działaniach samorządu, która rodzi się z inicjatywy prezydenta Komorowskiego. Pod koniec stycznia zetempowscy prezydenci miast i burmistrzowie zażądali wykreślenia z projektu… wszystkich rozdziałów, które mają zapewnić mieszkańcom możliwość włączania się w podejmowanie decyzji. Zapisy dotyczące: konsultacji społecznych, wysłuchania obywatelskiego, zapytania obywatelskiego, obywatelskiej inicjatywy uchwałodawczej oraz stowarzyszeń i komitetów aktywności lokalnej.

Cesarze lokalnej władzy uznali, że projektowana ustawa jest „skrajnie zła, niemożliwa do przyjęcia, a nawet nieodpowiedzialna, ponieważ grozi zablokowaniem normalnego funkcjonowania ustawowych organów oraz administracji samorządowej”. W ocenie tego gremium jej uchwalenie „oznaczałoby zniweczenie części dorobku polskiej demokracji lokalnej”.  Podzielam tę opinię, o ile do tego „dorobku” zaliczymy zerwanie się lokalnej władzy z łańcucha jakiejkolwiek kontroli, panoszącą się w ratuszach samowolę, arogancję, dworskość i nepotyzm. W skrajnych, ale realnych i bliskich nam przykładach samorządność staje się wówczas już nie tylko fikcją, ale karykaturą. Kłapałem o tym całkiem niedawno („Głupstwo z hukiem”).

„Demokracja bywa postrzegana przez prezydentów i burmistrzów jako prawo do czteroletniej samowoli, bo uzyskali mandat w wolnych wyborach. To jednak z prawdziwą demokracją ma niewiele wspólnego” – twierdzi Marcin Gerwin, politolog z Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej. „Potrzebujemy ustawowego standardu, który uniemożliwi prowadzenie pozorowanego dialogu z mieszkańcami, który lekceważy ich opinie i przyczynia się do marnowania publicznych pieniędzy” – dodaje Artur Celiński z kwartalnika „Res Publica Nowa”.

Psy szczekają, karawana jedzie dalej. Zabetonowany świat lokalnej władzy udaje, że nie rozumie, o co chodzi krytykom. Wszelkie takie głosy ma głęboko w… nosie.  „Możecie sobie krzyczeć na cały świat. Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy” – zdają się mówić współcześni zetempowcy słowami Władysława Gomułki, despoty z innej epoki. Pocieszające jest tylko, że w ostatecznym rachunku ten „demokrata” nieco się pomylił. Nieco, bo trzeba było jednak wielu lat, a i zmiana władzy nie była gestem dobrej woli.

Prezydenci i burmistrzowie z ZMP pomyśleli jednak o sobie. Ostatecznie, „nic prócz pieniędzy nie jest słodsze od miodu” pisał Benjamin Franklin, jeden z pięciu ojców-założycieli  Stanów Zjednoczonych Ameryki , współautor deklaracji niepodległości oraz konstytucji (w oryginale "nothing but money, is sweeter than honey" brzmi lepiej, ma rytm i rym). Lokalni władcy żądają zapisu gwarantującego im większych odpraw po przegranych wyborach lub po odejściu ze stanowiska. Chcą, by zamiast trzymiesięcznej pensji, odprawa obejmowała tyle kwartałów, ile kadencji dana osoba pełniła swoją funkcję. Skromnie. Mogliby przecież postulować dożywocie.

Inna rzecz, że wielu lokalnym społecznościom taki gest i wydatek mógłby się opłacać. Pod jednym warunkiem. Dobrowolnej rezygnacji z urzędu. Temat do przemyślenia - jak mówił Stirlitz.

Żuraw, 19 lutego 2012 r.