Drukuj

Odrobinę radości i okazji do drwin miały ostatnio dolnośląskie gazety. Wszystko za sprawą jednego listu, a właściwie antyteatralnego protestu, który wystosowali członkowie lubińskiego chóru górniczego.

Członkowie zespołu wydali bowiem głośny okrzyk oburzenia i zbiorowe żądanie ocenzurowania teatralnej sztuki, której – stawiam dolary przeciw orzechom – w swej znakomitej większości nie widzieli. Poszło o jedno zdanie z tekstu padającego ze sceny, choć tak po prawdzie, nie wiadomo o co poszło. No, może wiadomo, ale o tym za chwilę...

„Orkiestra” to najmłodszy legnicki produkt teatralny. Sztuka duetu Krzysztof Kopka – Jacek Głomb to klasyczna ballada zszyta z faktów i anegdot, które przetrwały w ludzkiej pamięci budowniczych miedziowego zagłębia. Z okazji okrągłego jubileuszu im też poświęcona i – nie ma powodu do wstydu – zrealizowana za kombinackie miedziaki. Los i wyborczy kalendarz sprawiły, że jej premiera przypadła na okres politycznej kampanii, co – jak się wydaje – w tej historii ma kluczowe znaczenie.

Zacznijmy od najważniejszego fragmentu protestu: „Kto i w jakim celu zainspirował autorów do użycia w dialogach niewybrednych epitetów pod adresem ludzi, którzy niczym sobie na to nie zasłużyli. Pytamy dlaczego chór został obrzucony błotem przez niegodziwe i niczym nieusprawiedliwione nazwanie jego członków pedałami? Jesteśmy przekonani, ze nie stało się to przypadkowo (…).  Jesteśmy oburzeni i żądamy stanowczo usunięcia z tekstu spektaklu wszelkich wątków dot. chóru”. Mocne prawda? Nie chcę dolewać oliwy do ognia, ale ten język i ta stylistyka wydaje mi się zaskakująco znajoma. Sądziłem jednak, że należą już tylko do historii i epoki zakończonej ponad dwadzieścia lat temu wyprowadzeniem pewnego sztandaru. Ewidentnie się pomyliłem.

Tak czy inaczej przyznaję, że w pierwszej chwili zbaraniałem z zawieszonym na ustach „ale, o co chodzi?”. Nijak nie mogłem przypomnieć sobie, by orientacja seksualna tej czy innej grupy górników była treścią choćby najdrobniejszego fragmentu sztuki, której  niepoprawność obyczajowa jest niczym skandalizująca treść dobranocek z Bolkiem i Lolkiem (no, może to jednak przykład ryzykowny, bo wszak był to serial o przygodach dwóch chłopców, którym dziewczynkę dodano dla płciowej równowagi dopiero po wielu latach…).  Ani chybi musiało pójść o ten fragment scenariusza:

HELMUT: - Głos to ty, chopie, mosz. Ty w chórze mógłbyś nawet...
(ZENEK nie wie, jak na ten nieoczekiwany komplement zareagować: ucieszyć się z niego czy może – przywalić).
ZENEK: - Początkowo nie wiedziałem, co o tym myśleć: zaśpiewać przy wódeczności i owszem, czemu nie. Ale w chórze? Pedalstwo przecież jawne. Przez ciekawość poszedłem. I zostałem. A potem – orkiestra. Jakoś... wciągnęła mnie ta muzyka... Bo wcześniej to ja co: robiłem, piłem i miasto zwiedzałem...

Przeczytajcie uważnie, najlepiej ze dwa razy. Ot, jeden z bohaterów sztuki uważa śpiewanie w chórze - w jego wyniesionym z podrzeszowskiej wsi stereotypie – za zajęcie niemęskie, co wyraża tak, jak potrafi. Przyznajmy – prostacko i dość wulgarnie. Jednak w efekcie przełamuje i neguje ten bzdurny stereotyp i przystaje do chóru. Koniec, kropka.... nie ma tu żadnej sprawy, żadnej obrazy kogokolwiek. W wielu językach świata mówi się przy takich okazjach, że robi się z muchy słonia (bo to z łaciny „elephantum ex musca facere”). Bracia Czesi mówią w takich sytuacjach „dělat z komára velblouda”, co my znad Wisły znamy pod swojską, krawiecko-wiejską postacią „robić z igły widły”. Sens jest jednak identyczny, a efekt kabaretowy.

Pytam zatem raz jeszcze – o co chodzi w tym proteście? No właśnie. Tu moi koledzy po piórze wyraźnie się nie popisali (wstyd przyznać, ale autorzy publikacji, podobnie jak "protestanci", także nie widzieli przedstawienia). Przy okazji stracili też pamięć, dziennikarski wzrok, węch i ochotę zgłębiania sprawy. Sprawy prostszej, niż budowa cepa. Tak się bowiem złożyło, że zbiorowy protest chórzystów poprzedził inny. Jego autorem był poseł i miedziowy związkowiec Ryszard Zbrzyzny, który indywidualnym protestem „w słusznej sprawie” obrony czci i honoru górniczych chórzystów chciał powiększyć  swoje szanse na finiszu wyborczej batalii. Przy okazji chciał podstawić nogę reżyserowi sztuki, który także brał udział w wyborczym wyścigu.

Posłowi wyszło marnie, bo – jak sam przyznał - również sztuki nie oglądał (w tej sprawie nadal nic się nie zmieniło). Nie był też w stanie wskazać ani jednej osoby, w imieniu której wyrażał swoje święte oburzenie. Zresztą, nie musiał, bo miłosierni i nadzwyczaj delikatni dziennikarze go o to nie pytali. Poniewczasie ten doświadczony polityk zrozumiał jednak, że zaliczył ewidentną wtopę i postanowił podeprzeć się sprowokowanym głosem ludu. Nic dziwnego, że dyrygent i prezes chóru nie chce dziś komentować listu, który – wraz z kolegami z zespołu – podpisał. Czyżby wstydził się, że w tej sprawie to nie on był prawdziwym dyrygentem? O tym jednak gazety milczą. Szkoda, bo za kulisami – tak jak w teatrze – jest najciekawiej.

Żuraw, 30 października 2011 r.