Drukuj

Legniczanie będą dziękować Beatlesom. Premier Tusk powinien dziękować Rzeczpospolitej, jej dziennikarzom i wpuszczonemu w kanał Jarosławowi Kaczyńskiemu. W obu przypadkach jest za co.

Jeśli chodzi o Beatlesów sprawa jest jasna. Pięćdziesiąt lat temu powstał zespół, który miał olbrzymi wpływ nie tylko na muzykę drugiej połowy 20. wieku, ale także na sposób postrzegania świata przez powojenne pokolenia młodzieży. Nie jest przypadkiem, że ich album „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band” uznany został za płytę wszech czasów (pierwsze miejsce na liście obejmującej 500 tytułów). Tak jak nie jest nim opinia jednego z brytyjskich filmowców, że to Beatlesi „wstrząsnęli Kremlem”. Już to ostatnie jest wystarczającym powodem, by świętować właśnie w Legnicy. W mieście, w którym II Wojna Światowa (a zwłaszcza jej skutki) skończyła się ledwie 19 lat temu.

Nieco inaczej rzecz ma się z Tuskiem. Skrzynka whisky wysłana na adres redakcji Rzeczpospolitej będzie naprawdę skromnym podziękowaniem za prezent, który sprawiła premierowi ta właśnie gazeta, nie bezzasadnie przecież uważana za narzędzie antyrządowej propagandy. Za sprawą jednego artykułu odmóżdżonego, ale za to bezczelnego żurnalisty, przez cały wtorek 30 października, ze szczęką do dołu, przecierałem oczy ze zdumienia. Trotyl, nitrogliceryna, zamach, zbrodnia i spekulacja goniąca spekulację. Eksperci komentujący z powagą piramidalną bzdurę. Od rana do wieczora we wszystkich mediach.

Głupota, albo prowokacja. Tak z reguły mówi się w takich sytuacjach. Rzeczpospolita podłożyła bombę, która eksplodowała jej we własnych dłoniach dowodząc, że termin pożyteczny idiota jest równie żywy, jak autor tego sformułowania. Cios wymierzony w Tuska znokautował bowiem Kaczyńskiego. Strzeżcie się przyjaciół, z wrogami poradzicie sobie sami. Również ta maksyma znalazła swoje potwierdzenie. To co wygadywał, sprowokowany gazetową publikacją, prezes PiS nie nadaje się na komentarze. Jest za to interesującym przypadkiem klinicznym. Dla psychiatrów.

Gdybym wierzył w spiski nie miałbym wątpliwości, że za bombową aferą stoją sprytni ludzie z platformerskiego sztabu propagandowego, że to oni wpuścili w kanał najpierw niemądrych dziennikarzy, a potem swojego głównego politycznego konkurenta. Skutek jest bowiem piorunujący. W jeden dzień budowany od tygodni z mozołem i uporem (przyznajmy też, że z dobrym skutkiem, o czym świadczą sondaże) wizerunek PiS-u, jako odpowiedzialnej, zatroskanej kryzysem politycznej alternatywy legł w gruzach.

„Zarządzanie emocjami towarzyszące wygrywaniu to dziś przede wszystkim zarządzanie wrogami. Wybór wroga określa charakter całego spektaklu i nasze w nim szanse. Nieprawdą jest, bowiem że największym utrapieniem są nasi wrogowie; wręcz przeciwnie – w naszej opowieści wrogowie zajmują fundamentalne miejsce. Bez nich byłoby nam o wiele trudniej. Jeśli wroga nie mamy, powinniśmy go jak najszybciej wymyśleć, wybrać, wskazać. Jeśli mamy, powinniśmy o niego dbać” – to słowa Eryka Mistewicza, najwybitniejszego polskiego fachowca od narracyjnego, w tym także politycznego, marketingu.

Najwyraźniej, nie tylko ja czytam jego książki. Przykre w tej historii jest to, że – nie pierwszy raz, niestety - kompromitacja dotyczy ludzi mojej branży. O reputacji gazety, która stała się narzędziem politycznej katastrofy, nawet nie ma co mówić. Zdziwię się, jeśli jej naczelny będzie nim dłużej, niż  jeszcze kilka dni. Piruety, jakie wykręcał szef Rzeczpospolitej są bowiem unikatem w światowej skali. Najpierw przyznał się publicznie do pomyłki, chwilę później zdjął te słowa z internetowego wydania dziennika, by wieczorem przekonywać, że sprawa jest niejasna, a dziennik ma własne, niezależne (od rozumu?) źródła, które będzie chronić.

Już dziś zgłaszam kandydaturę redaktora Tomasza Wróblewskiego do Grand Prix przyszłorocznego Satyrykonu. W kategorii: pomyłki się zdarzają – wyjąkał  jeż schodząc ze szczotki ryżowej...

Żuraw, 31 października 2012 r.