Drukuj

„Salonowiec sport to miły, lecz cesarska pupa - tabu! On ich może z całej siły, a oni go muszą słabo...” – śpiewał Tadeusz Chyła w słynnej „Balladzie o cysorzu”. Spróbujmy zatem delikatnie.

Ostatnio byłem w moim mieście świadkiem scen, w których życie przerasta kabaret. Wszystkie miały wspólny mianownik absurdu, a w tle jednego głównego bohatera.

Scena pierwsza. Rynek. Kilka dni temu. Mecze Euro trwają w najlepsze. W okolicach południa wjeżdża na płytę naprzeciw Delicji samochód komunalnej firmy. Robotnicy wyładowują z niego trzy kolorowe pojemniki na śmieci, w kształcie futbolówek.  Chwilę podumali i ustawili w rządek. Kwadrans później pojawia się prezes firmy. Barwne śmietniki zostają przesunięte i ustawione w trójkąt.  Mija kolejny kwadrans. W Rynku pojawia się On. Gospodarz. Pojemniki ponownie zmieniają lokalizację i ustawienie. Tym razem trafiają bliżej kawiarni Cubana. Szczęściem, bojkotujący Kubę prezydent USA nie dojechał na tę okazję.  Nikt już nie śmiał przestawiać pojemników. Drobiazg? Owszem. Malowniczy dowód jak rządzi się w moim mieście. Jak wielka to odpowiedzialność.

Scena druga. Urząd na oficjalnej stronie internetowej zapowiada dwudniową akcję wyłapywania bezdomnych zwierząt. Precyzyjnie podaje daty. Dwie lokalne dziennikarki podejmują się zrelacjonować  jej przebieg i efekty. Obie wracają z niczym sprytnie spławianie przez miejskich strażników i urzędników. Że nie teraz, że za chwilę, że później, że efekty są właśnie opracowywane, że coś tam, coś tam… i tym podobne dyrdymały. Dziennikarki są młode, mało doświadczone. Nie mają ciągu na bramkę. Łykają kit jak pelikany. Żadnej nie przychodzi na myśl, że urzędowa informacja to brednia, że pisał ją ktoś najwyraźniej „napruty winem i palący jakieś zioła” (Doda o autorach Biblii). Żadna z urzędowych osób nie miała odwagi tego powiedzieć. Nic dziwnego. Autorka tych słów źle skończyła z wyrokiem za obrazę uczuć. Wyrok za podważanie prawdziwości komunikatów lokalnej władzy mógłby być bardziej surowy. Wiadomo.  Gospodarz jest wrażliwy.

Scena trzecia. Jacek Głomb i jego „Naprawiacze Świata” chcą w parku i przy grillu pogadać z ekspertem i mieszkańcami o przyszłości tego miejsca. Na konferencji prasowej dziennikarz pyta o to Gospodarza. Reakcja jest natychmiastowa: „Głomb niech się teatrem zajmie i Nowy Świat odbuduje” – słyszy zaskoczony żurnalista. Zdumiony niepotrzebnie. Przecież to jasne, że demokracja po legnicku jest wtedy, gdy pan rozkazuje, lud milczy, lekarz leczy,  szewc pilnuje kopyta, a urzędnik swojego stołka. Efekt? Natychmiastowy. Podwładni Gospodarza robią co mogą, by debaty przy grillu nie było. Ponoć dym z grilla szkodziłby drzewom (od karkówek i kiełbas smażonych na miejskich imprezach nie szkodzi). Samo spotkanie potraktowano zaś najwyraźniej jak kibolską ustawkę. Zażądano powiadomienia… policji, straży miejskiej i pogotowia ratunkowego.

Scena czwarta, piąta, szósta… mógłbym je mnożyć. Bez najmniejszego wysiłku. Legnicki sposób sprawowania rządów rzadko bowiem cieszy, częściej śmieszy. Jest nie tyle po ziołach, co bardziej po kwasie (LSD). Taki „ni w pis, ni w po” – jak zgrabnie to ujął Zenon Laskowik. Właściwie nie powinno mnie to dziwić. Swoje lata mam, a już dawno temu Napoleon zauważył, że w polityce głupota nie stanowi przeszkody.

Tak czy inaczej. Wszystko, co powyżej, odświeża mi anegdotę. Wyczytałem ją niedawno w jednym z naszych lokalnych tygodników. Wpada do szpitala kobieta w bardzo zaawansowanej ciąży. Miota się zagubiona i zdenerwowana  po rozległej plątaninie korytarzy. W końcu zaczepia faceta w białym kitlu. – Panie doktorze – krzyczy. – Gdzie tu jest patologia? – Jak to gdzie? Wszędzie!

Żuraw, 24 czerwca 2012 r
.