Drukuj

Po raz dwudziesty legniccy dziennikarze przyznali satyrykonową nagrodę specjalną. Miny mieli nietęgie. Chciało się wyć, a nie śmiać. Wybór był oczywisty, bo go prawie nie było.

Zacznijmy jednak od środowiskowej samokrytyki. Dziennikarzy, którzy za symboliczne 10 złotych (właśnie tak, to jedyna chyba nagroda na świecie, za przyznawanie której nie dostaje się honorariów, a przeciwnie, trzeba za to płacić z własnej kieszeni) chcieliby podtrzymać dwudziestoletnią tradycję jest z roku na rok mniej i już tylko garstka. Przykre, smutne, żałosne nawet.  Źle świadczy to o środowisku, którego w praktyce w Legnicy już nie ma. Fatalnie o szacunku dla patrona i pięknej tradycji, której za chwilę nie będzie komu kontynuować.

Ale do rzeczy. Zgodnie z regulaminem nagrodę im. Andrzeja Waligórskiego dziennikarze przyznają wyłącznie polskim twórcom biorącym udział w międzynarodowym konkursie satyrycznym. Przy wyborze kierują się dewizą patrona, które jest wpisana w jej regulamin. Przyznają ją zatem autorowi rysunku śmiesznego, przestrzegając zasady, by „nie kopać leżącego, nie huśtać się na wiszącym, ale tępić głupotę we wszystkich przejawach”. I tu pojawił się problem.

Poziom polskich prac nadesłanych na tegoroczny Satyrykon był katastrofalnie słaby. Były nieśmieszne, mało wyrafinowane, często wręcz byle jakie. I to zarówno jako wytwory umysłu, jak i ręki artysty. Na dobrą sprawę nie było na co patrzeć, bądź patrzyło się na konkursowe prace z zawstydzeniem (dziennikarskie jury nie oceniało prac już nagrodzonych). Wybór do nagrody był zatem prosty jak konstrukcja cepa i zajął nam niespełna kwadrans. Nie było sporów, kłótni, nawet letniej dyskusji. Nie było o czym gadać.

To straszne, ale następców Chodorowskiego, Lipińskiego, Jujki, Mleczki, Sawki, Polańskiego, Legusa, Szumowskiego… by wymienić zaledwie kilku wielkich, nie ma. Sytuacja wydaje się kuriozalna, tak jakby wraz ze śmiercią cenzury (1991 rok) zaczęli wymierać satyrycy z klasą, pomysłami, warsztatem, którzy z nią przez lata wojowali. To o tyle dziwne, że powodów do śmiechu, do karykatury, do uprawiania ostrej satyry wcale nie ubyło. Przeciwnie, jest ich coraz więcej.

Tymczasem w pracach polskich rysowników tego nie widać. Ich prace są albo prostackie (jak długo mogą śmieszyć prymitywne dowcipy antyklerykalne), albo tchórzliwe (wiele tematów jest całkowicie przemilczanych). Kiedyś śmieszyły złośliwe karykatury Wałęsy, Kwaśniewskiego, Jana Pawła II i innych ze świecznika. Dziś w pracach polskich satyryków nie znajdziecie ani jednej karykatury Tuska, Kaczyńskiego, Komorowskiego, Millera, Palikota, Pawlaka. Ani jedna praca nie liznęła tematyki bredni posmoleńskich, polskiego „cudu gospodarczego”, korupcji w futbolu, nadęcia związanego z Euro 2012, agresywnego feminizmu… itd. Żadnych innych kontrowersyjnych, albo śmiesznych zdarzeń z naszego życia publicznego - także nie.

Zatrważająca i groźna jest ta ucieczka artystów rysunku od wolności. Satyra, kpina, żart, docinki, przytyki, karykatura, śmiech i szarganie świętości to niezbędne elementy zdrowego społeczeństwa. „Ród ludzki ma tylko jedną naprawdę skuteczną broń – śmiech. Perswazja, pieniądz – mogą czasem podważyć jakąś przepastną bzdurę, ale tylko śmiech potrafi jednym ciosem rozwalić ją w strzępy, rozbić na atomy” – pisał wszak Mark Twain. Tymczasem ołówki, piórka i pędzelki polskich karykaturzystów są tępe i suche.

Niewiele brakowało, by dziennikarze nie mieli komu przyznać tegorocznej nagrody. Mało tego! Gdyby nie fakt, że malowane od pewnego czasu na legnickich murach rysunki są anonimowe, to ich autor (autorzy?) byłby głównym faworytem do lauru Waligórskiego. Ów legnicki Bunksy spełnia bowiem wszelkie kryteria nagrody: ma warsztat potwierdzony profesorską opinią artysty Pawła Jarodzkiego, ma też poczucie humoru, bo śmieszy i niezwykle celnie wykpiwa i pomysłowo ogrywa brzydotę miejskiej przestrzeni publicznej.

Śmiech to zdrowie. Nie przypadkiem Wolter pisał: „Stale odmawiam krótką modlitewkę. Boże, ośmiesz moich wrogów. I dobry Bóg przychylał się do mojej prośby”. Może zatem – wobec kryzysu u satyryków - warto czasami samemu się pomodlić? Na przykład za ludzi naszej lokalnej i państwowej władzy.  Nie… Nie warto. Nie ma potrzeby boskiej interwencji. Oni ośmieszają się sami. Miniony tydzień dał wiele tego przykładów. Nadchodzący przyniesie kolejne.

Żuraw, 24 marca 2012 r.