Drukuj

Narażę się kolegom z branży. Trudno. Nie pierwszy, a zapewne i nie ostatni raz. Czasami trzeba. Brednie o okolicznościach śmierci w teatrze są wystarczającym powodem, by opisać niemiłą prawdę.

Wersja zmyślona, ale rozpowszechniona w całym kraju. Podczas premierowego spektaklu w legnickim teatrze jeden z widzów stracił przytomność.  Akcja reanimacyjna, która odbywała się na moich i publiczności oczach, stwarzała – ponoć - wrażenie wyreżyserowanego elementu przedstawienia. Ponoć. Tak można było przeczytać na portalu poważnej polskiej gazety, a potem w wielu bezczelnie i bezmyślnie zapożyczonych  relacjach. Właśnie w ten sposób historia, która nie ma nic wspólnego z prawdą, żyje już własnym życiem. Można rzec pozagrobowym.

Czytałem i nie wierzyłem, że można było to napisać. Ostatecznie, tak jak autorzy tych relacji, siedziałem na widowni tego przedstawienia. Byłem podobnie jak wszyscy zaszokowany tym, co się wydarzyło. Na moich oczach umierał człowiek. Na moich oczach podjęto  beznadziejną – jak się okazało – próbę wyrwania go śmierci. Jednak ani przez sekundę nie pomyślałem, że to fragment scenariusza.  Fragment przedstawienia. A przecież właśnie to przeczytałem.

Bez ogródek. Nie było ani pretekstu, ani możliwości  takiej interpretacji tego zdarzenia. Doskonale zapamiętałem głośny i dramatyczny krzyk Jacka Głomba przerywającego teatralny spektakl. Wzywającego o pomoc dla mężczyzny, który bez oznak życia osunął się z zajmowanego krzesełka na widowni. Wszyscy to słyszeliśmy, a potem -  przerażeni -  byliśmy świadkami zniesienia nieprzytomnego widza na scenę. Powtórzę. Najpierw przerwano spektakl, potem byliśmy świadkami dramatycznej walki o życie. Teatr skończył się zdecydowanie wcześniej.

Gdy czytałem medialne relacje o tej tragedii już nie chciałem kłapać. Miałem ochotę gryźć i warczeć. Nawet jeśli rozumiem, że teatr prowokuje ze swojej  istoty do fabularyzacji, do ubarwiania i  dramatyzowania. Wiem co to jest licentia poetica, albo – w języku żurnalistów – podkręcanie tematu. Ponad trzydzieści lat w tym fachu dawno pozbawiło mnie dziewictwa. A jednak… Nadal nie rozumiem czemu mogło służyć dramatyzowanie i fabularyzowani  tego - aż nadto dramatycznego i tragicznego – zdarzenia. Jestem  staroświecki. Nawet w epoce totalnej tabloidyzacji mediów nie akceptuję formuły, że wszystko  musi być inforozrywką, czyli mądrze nazwanym zwykłym plotkarstwem. Zjawiskiem starszym nawet od egipskich mumii.

Wiem, że mój głos będzie z tych wołających na puszczy. Jedni machną ręką, stwierdzą, że marudzę, albo się czepiam.  Inni nadal będą kolportowali plotkę, która za kilka lat stanie się już tylko makabryczną, teatralną anegdotą. Znajdą się i tacy, którzy pójdą w zaparte, że tak właśnie było. Zacytują świadków, ale przede wszystkim sami uwierzą w zmyśloną historię. Zachowają się jak nasz średniowieczny dziejopis Kadłubek, ten od smoka wawelskiego i  -pierwszej, ale i ostatniej chyba w naszych dziejach - Wandy, co nie chciała Niemca.

Tyle o – niewinnych, jak się im wydaje -  plotkarzach, bo o ścierwojadach, których przykładem jest publicysta portalu legniczanin.pl, pisać, ani tym bardziej polemizować z nimi, nie zamierzam. Może to tylko, że właśnie ten gatunek pismaka nadzwyczaj skutecznie wyrabia dziennikarzom opinię sępów i hien żywiących się trupem, ludzkim cierpieniem i nieszczęściem.

Zakończmy jednak literacko. Jak mówił Woland z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa to, że człowiek jest śmiertelny, to jeszcze pół biedy, Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie. Dlatego wolę mądrą literaturę od głupich tekstów pisanych na zamówienie. Nawet, jeśli to tylko zamówienie żądnych taniej rozrywki czytelników.

Żuraw, 31 stycznia 2012 r.