Drukuj
Wygląda na to, że drogi mojego poczucia humoru i polskich komedii filmowych rozeszły się ostatecznie. Od pewnego czasu byliśmy już w separacji, ale teraz to naprawdę rozwód. Odchodzę, proszę mnie nie zatrzymywać. O nieśmiesznych - zdaniem felietonisty – polskich komediach filmowych „Miłość na wybiegu” i „Operacja Dunaj” pisze Krzysztof Varga.

Obejrzenie w odstępie kilku dni dwóch dzieł klasyfikowanych jako polskie komedie  „Miłości na wybiegu" i „Operacji Dunaj"  przerasta moje możliwości nieśmiania się na filmach, które z założenia mają być śmieszne. Może gdyby w zamierzeniu ich twórców były filmami poważnymi i smutnymi, byłoby się z czego pośmiać, nie ma to jak zdrowy rechot na filmie z założenia poważnym, a nawet smutnym, osobliwie gdy jest to polski film poważny, a nawet smutny. Kiedy nie da się nawet uśmiechnąć na filmie komediowym, nie pozostaje nic innego jak złożyć pozew o rozwód.

Może to moja mitomania, ale myślałem o sobie, że jestem raczej wesołym kolegą, który lubi się pośmiać na komedii, nawet romantycznej. Jednak polska kinematografia brutalnie moje dobre samopoczucie zweryfikowała, myślę o sobie ostatnio jak o zgorzkniałym ponuraku, którego żadna polska komedia nie jest w stanie zmusić choćby do jednego prychnięcia.

Dlaczego rżę na klasycznych komediach Woody Allena, czemu po raz kolejny wzruszam się i śmieję, oglądając „Przeboje i podboje" z wielką rolą Johna Cusacka jako zakochanego nieudacznika prowadzącego sklep z płytami? Dlatego, że sam kolekcjonuję płyty? Nie sądzę, mniemam, że raczej nie dlatego. Czemu potrafiłbym się jeszcze dziś uśmiać ze „Złota dla zuchwałych", a „Operacja Dunaj", rzecz w sumie też o zagubionych czołgistach, śmieszy mnie jak lektura wezwania do zapłacenia mandatu? Płacę te mandaty, płacę, nazywają się biletami do kina, i gromadzę punkty karne.

Oczywiście każdy rozsądny czytelnik powie: jak chciałeś się pośmiać na filmie „Miłość na wybiegu", to masz za swoje, jak ktoś spodziewa się, że taki film może być zabawny, to znaczy, że odkleił się od realu jak twórcy owego filmu, dla porządku przypominam: rozgrywającego się w polskim świecie mody. „Miłość na wybiegu" jest komedią w takiej mierze, w jakiej komediami były, dajmy na to, filmy Bergmana. Jest tak śmieszny jak, powiedzmy, „¬ródło" szwedzkiego geniusza. Co ma wspólnego z tamtym filmem? W obu odtwórczyni głównej roli była śliczną dziewczyną. Karolina Gorczyca jest naprawdę bardzo ładna, ale jak chcę po prostu obejrzeć bardzo łaciną dziewczynę, to mogę ją sobie wygooglać albo przekartkować jakieś kolorowe pismo w Empiku.

„Miłość na wybiegu" w ogóle nie powinna wchodzić do kin, to jest film, który mógłby być dodawany za darmo do „Vivy!" lub „Gali" albo jeszcze lepiej  dołączany do proszku do prania w Rossmannie. Jedyna tak naprawdę śmieszna rzecz związana z tym filmem jest taka, że jego produkcję wsparł Polski Instytut Sztuki Filmowej. Ciekawą drogą podąża ta instytucja, poprzednio wsparła dzieło „Kochaj i tańcz", nie widziałem tego filmu, ale chyba nie był komedią, komedie nie powinny mieć aż takich smutnych tytułów. Czekam na kolejne odważne decyzje PISFu, z pewnością będą związane z filmami, w których tytułach będzie pojawiało się słowo „miłość", względnie „kochać" albo zdanie „kochaj, jeżdżąc na lodzie i śpiewając". Można powiedzieć, że PISF prowadzi specyficzną filmową politykę miłości.

Prawdziwie smutną rzeczą w filmie „Miłość na wybiegu" jest obecność w nim Marcina Dorocińskiego, który po raz kolejny gra w nieśmiesznej polskiej komedii, i gra ze zrozumiałym brakiem zaangażowania, jak zdolny aktor gra w filmie dla drogerii Rossmann, to trudno, żeby się w grę angażował. Nawet gdyby grał w filmie dla perfumerii Douglas, to też nie wypada żądać od niego wczuwania się w rolę. A przecież był absolutnie wybitny w „Ogrodzie Luizy", rola Despero w serialu „PitBul" to jest jak dla mnie kanon polskiego aktorstwa. Miejmy nadzieję, że Marcin Dorociński jakoś spektakularnie zbrzydnie w najbliższym czasie i reżyserzy nieśmiesznych komedii romantycznych przestaną go obsadzać w swoich filmach, w tym tylko widzę ratunek dla tego naprawdę wielkiego talentu.

„Operacja Dunaj" jest nieśmieszna rozpaczliwie, za to jest doskonałym przykładem tego, jak polski reżyser wyobraża sobie robienie czeskiego śmiesznego filmu. Może gdyby to Czesi zrobili ten film, byłby śmieszny, kiedy Polacy biorą się do robienia czeskich filmów, to robi się dość ponuro. Wydaje mi się, że filmem „Operacja Dunaj" Polska narobiła Czechom więcej krzywd niż interwencją w 1968 roku i zajęciem Zaolzia w 1938 razem wziętymi.

Właściwie to już nie bardzo wiem, jakie powinni robić filmy polscy reżyserzy: gdy robią filmy amerykańskie, to wychodzi „Miłość na wybiegu", gdy kręcą filmy czeskie, to kończy się to „Operacją Dunaj", o robieniu polskich filmów komediowych przez polskich reżyserów lepiej już nie wspominać. Zastanawiam się, kiedy ostatnio śmiałem się na polskiej komedii, i wychodzi mi na to, że na „Weselu" Wojtka Smarzowskiego. Najbardziej śmiałem się chyba przy scenie, jak pijani weselnicy śpiewają „Rotę". Wygląda na to, że najśmieszniejsi jesteśmy nie wtedy, gdy udajemy Amerykanów albo Czechów, ale wtedy, gdy w pijanym widzie przypominamy sobie, że jesteśmy Polakami. Gdy przypominamy sobie o tym na trzeźwo, też nie najlepiej się to kończy.

No dobrze, zawsze można dać sobie ostatnią szansę, jak się spędziło ze sobą tyle lat, to jednak trochę boli ostateczne rozstanie. Ostatnią szansą, jaką daję polskiej komedii, jest „Ostatnia akcja" z ostatnią rolą Jana Machulskiego, która wejdzie na ekrany we wrześniu. Jeśli i to się nie uda, żegnamy się na zawsze.

(Krzysztof Varga, „Śmiechu niewarte”, Gazeta Wyborcza – Duży Format, 27.08.2009)