Drukuj
Komedie wojenne, podobnie jak bliskie im w założeniach wojenne kino przygodowe zdaje się być jeszcze jedną ofiarą politycznej poprawności. Na polskich ekranach debiutuje "Operacja Dunaj" – komedia o przygodach załogi polskiego czołgu podczas interwencji w Czechosłowacji w 1968 r. Jej twórcy zabezpieczyli się ze wszystkich możliwych stron. Niestety zabrakło scenariusza – o filmach, które próbują śmiechem odczarować wojnę pisze Kamil M. Śmiałkowski.

Czy dziś wypada strzelać z radością? Z uśmiechem wykańczać wrogów, cieszyć się z bronią w rękach, śmiać z wojennych realiów? Komedie wojenne, podobnie jak bliskie im w założeniach wojenne kino przygodowe zdaje się być jeszcze jedną ofiarą politycznej poprawności.

Dziś fabuły o wojnie mogą być tragiczne, ewentualnie pełne bohaterstwa i poświęcenia, ale żeby zabawne – w życiu. Kwestia, żeby przypadkiem kogoś nie urazić stała się tak istotna i nadrzędna, że powodów do śmiechu zostało naprawdę niewiele. I na pewno nie należy do nich kwestia wojny/broni/ludzi w mundurach. A szkoda.

Gdzie jest komedia?

A kiedyś było tak pięknie. Pamiętacie "Jak rozpętałem drugą wojnę światową?" – Franek Dolas ośmieszył w nim nieomal wszystkie narody Europy (oczywiście z Niemcami na czele) i śmiał się w oczy wszystkim niebezpieczeństwom. A widzowie śmiali się wraz z nim. A "Giuseppe w Warszawie"? A "Gdzie jest generał"? A może już niewojenna, ale z pewnością mocno militarna "Rzeczpospolita babska"?

Kiedyś śmialiśmy się wojnie w twarz. I to w czasach, gdy ludzi pamiętających tamte mroczne czasy żyło znacznie więcej. I jakoś nikt nie czuł się urażony. Pewnie spore znaczenie w tym wszystkim miała kwestia, że to były po prostu filmy naprawdę zabawne – nakręcone ze sporą znajomością filmowego rzemiosła i bez aspiracji do sztuki wysokiej (które ma większość polskich filmów lat ostatnich i dlatego ciężko je oglądać dla przyjemności).

Im jednak wojna oddalała się w przeszłość, tym poważniejszym stawała się tematem. Tym mniej widziano w niej pomysłów na zabawne historie. A jeśli nawet widziano, to to się przecież nie godzi. Ostatnia dobra komedia wojenna powstała prawie równo ćwierć wieku temu ("C.K. Dezerterzy" 1985) i na wszelki wypadek dotyczyła pierwszej wojny światowej. Potem już było tylko gorzej i gorzej.

Zapomniana już (na szczęście!) "Misja specjalna" (1987), żenująca kontynuacja losów "C.K. Dezerterów" podczas kolejnej wojny w "Złocie dezerterów" (1998), czy najgorsza w tym całym zestawie próba militarnego sitcomu "Bao-Bab, czyli zielono mi" (2003) – aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby twórcy tego serialu spróbowali osadzić go dodatkowo (żeby było jeszcze śmieszniej) w czasach wojny. Na tym tle najlepiej wychodzi kilka zabawnych wojennych sekwencji (a dokładniej stanowojennych) w "Rozmowach kontrolowanych" Sylwestra Chęcińskiego (1991).

Ośmieszyć wszystkich

A jak to wyglądało poza Polską? W zasadzie analogicznie. Choć tam w czasach, gdy u nas z wojny się śmiano, traktowano ją częściej jako wielką męską przygodę. Czasem bardziej na serio jak w "Działach Navarony" (1961), "Parszywej dwunastce" (1967), czy "Tylko dla orłów" (1968), a czasem mniej jak w "Złocie dla zuchwałych" (1970). U nas najlepszym polskim przykładem wojennego kina przygodowego był oczywiście serial "Czterej pancerni i pies" (1966-1970) i trzeba uczciwie przyznać, że przygody załogi czołgu Rudy do dziś spokojnie wytrzymują konkurencję z amerykańskimi hitami.

Na Zachodzie kręcono również wojenne komedie, które ośmieszając hitlerowskie Niemcy zupełnie sprytnie i sprawnie odganiały demony wojennych wspomnień. Nieźle to wychodziło Francuzom "Wielka włóczęga" (1966) z Louisem de Funesem i Bourvilem czy "As nad Asy" (1982) z Jean-Paulem Belmondo. Jeszcze lepiej Brytyjczykom, którzy w sitcomie "'Allo! 'Allo!" (1982-1992) rozgrywającym się w okupowanej przez Niemców Francji, po równi ośmieszali okupantów, okupowanych i samych siebie – brytyjskich lotników, którzy nie mają pojęcia o co w tym wszystkim chodzi.

Tymczasem w Hollywood czas lekkiego kina wojennego kończył się definitywnie. Nie dość, że (po Wietnamie) wojna przestawała być w ogólnym rozumieniu sympatyczną męską przygodą, a idea wojskowego munduru kompromitowała się coraz bardziej (jak chociażby w "Hair" (1979) Milosa Formana), to jeszcze pacyfizm wylewał się z ekranów kina i telewizora – ostatni dobry zabawny serial wojenny "M.A.S.H" (1972-83) to przecież apoteoza pacyfizmu i braku dyscypliny.

Rozrywkowe kino wojenne ostatecznie dobiła epoka politycznej poprawności, która wykluczyła ideę śmiechu w towarzystwie cierpienia; śmiechu, który nawet potencjalnie mógłby kogoś urazić. Kino wojenne stało się więc zupełnie serio pełne patosu, pełne "Szeregowców Ryanów", "Kompanii braci" i "Sztandarów chwały". Tak było bezpieczniej. Przynajmniej w Ameryce.

Jeśli wplatano lżejsze, przygodowe motywy do filmów wojennych ("Złoto pustyni" 1999) to chodziło o wojny znacznie, znacznie świeższe i mniej dyskusyjne. Ale gdy ktoś spoza Hollywood miał odwagę wpleść trochę humoru do filmu o Holocauście (włoskie "Życie jest piękne" Roberta Benigniego z 1997), Amerykańska Akademia Filmowa doceniła go siedmioma nominacjami do Oscarów i aż trzema statuetkami.

Kuriozalna interwencja

Czy coś się zmienia? Czy lekkie kino wojenne jeszcze kiedyś wróci na wielki ekran? Właśnie próbuje. Na polskich ekranach debiutuje "Operacja Dunaj" – komedia o przygodach załogi polskiego czołgu podczas interwencji w Czechosłowacji w 1968 r. Jej twórcy zabezpieczyli się ze wszystkich możliwych stron: nie sięgają po żadną poważną i dużą wojnę, tylko po mały, kuriozalny wręcz epizod w historii wojska polskiego, nawiązują (formalnie, obsadowo, jak się tylko da) do popularnego obecnie w Polsce kina czeskiego, nawiązują mocno i wielokrotnie do "Czterech pancernych i psa" – było, nie było serialu wciąż kultowego dla polskiego widza, zatrudniają sporą paczkę aktorów rozpoznawalnych i popularnych (Stuhr, Zamachowski, Kot, Menzel).

Niestety zabrakło scenariusza. Po początkowym niezłym pomyśle fabuła zaczyna kręcić się w kółko i tracić tempo. Jak zwykle w ostatnich latach zabrakło po prostu sprawnego rzemiosła, by doszlifować efekt końcowy. A kino gatunkowe tego właśnie wymaga. Może jednak tym razem nie skończy się jak w zeszłym roku, gdy po żenującej (również na poziomie scenariusza) "Porze mroku" uznano, że Polska nie jest krajem do kręcenia horrorów. Bo przecież jest. Tak samo jak jest krajem idealnym na wojenne komedie, tyle, że trzeba umieć je kręcić.

A tymczasem za kilka tygodni czeka nas premiera "Bękartów wojny". O tradycji hollywoodzkiego kina wojennego przypomniał sobie Quentin Tarantino, a że jemu wolno znacznie więcej niż innym to sobie nakręcił radosną wojenną jatkę w tradycji "Parszywej dwunastki". W jego wypadku nie ma się co obawiać o braki w rzemiośle i przecież Tarantino nieraz już swoimi filmami wytyczał nowe trendy w Hollywood, więc może właśnie jesteśmy świadkami początków kolejnej fali wojennych przygód na dużym ekranie? Nie miałbym nic przeciwko.


Zagubiony polski czołg i wstydliwy punkt naszej historii

Od 14 sierpnia na ekranach naszych kin można oglądać film "Operacja Dunaj". To opowieść o inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 roku. Podczas operacji jeden z polskich czołgów gubi się gdzieś przy granicy czechosłowackiej. Takie zdarzenie rzeczywiście miało miejsce, ale resztę dopowiedzieli już scenarzyści – Robert Urbański i Jacek Kondracki.

W ich wersji wydarzeń zagubiony czołg T-34 "Biedroneczka" gubi drogę tuż po przekroczeniu czechosłowackiej granicy i wjeżdża w tamtejszą gospodę "U Krtka". Tam utyka na dwa dni, podczas których polscy żołnierze próbują naprawić maszynę. Sprawa komplikuje się jednak, kiedy zaprzyjaźniają się z miejscowymi i muszą zrewidować swoje poglądy na czechosłowackich buntowników.

Nad całym projektem opiekę artystyczną objął laureat Oscara, wybitny czeski reżyser Jiri Menzel, który uważa, że taki film od dawna był potrzebny. Na ekranie aktorska pierwsza klasa z Czech: Eva Holubova, Boleslav Polivka i Jiri Menzel, Polskę reprezentuje Maciej Stuhr, Przemysław Bluszcz, Bogdan Grzeszczak i debiutant Maciej Nawrocki. Nie zabraknie Zbigniewa Zamachowskiego i Tomasza Kota.

Kamil M. Śmiałkowski, „Ośmieszając wojnę”, www.onet.pl, 14.08.2009)