Drukuj
- Film, dający przecież olbrzymie możliwości kreacyjne, okazał się fascynującą przygodą. Więc jeśli „Operacja Dunaj” się widzom spodoba, będę do kina wracał – mówi reżyser Jacek Głomb w rozmowie z Barbarą Hollender. Komedia o inwazji polskich wojsk na Czechosłowację w 1968 roku wchodzi w piątek na polskie ekrany.



Przez łamy prasy przetaczają się rozmaite dyskusje na tematy historyczne, a 70. rocznica wkroczenia polskich wojsk na Zaolzie i 40 rocznica inwazji na Czechosłowację zostały przemilczane. Stosunki polsko-czeskie pozostają niemal tematem-tabu.


-  Nam, Polakom trudno przyjąć, że byliśmy okupantami. Wolimy się przedstawiać jako obrońcy wolności, kochamy bohaterską, romantyczną wizję naszej historii. Dla mnie spojrzenie na polskie dzieje wyłącznie przez pryzmat Katynia i losów generała Nila wydaje się uproszczeniem. Zawsze zazdrościłem Czechom, że bez kompleksów potrafią mówić nawet o momentach tragicznych czy dla siebie niewygodnych.

Pana film miał być rodzajem przeprosin?


- Na początku był wstyd. W latach 90. teatr legnicki współpracował z bardzo ciekawą sceną z Ustii nad Łabą. Jeździliśmy tam często. Po drodze zatrzymywaliśmy się w małych miasteczkach, na terenach, przez które ćwierć wieku wcześniej szła „zwycięska polska armia”. I było kwaśno. Pamiętam, jak głęboko przeżywałem atmosferę niechęci wobec nas. Już wtedy myślałem, że chciałbym coś zrobić o 68 roku, jednak przez lata nie nadarzała się okazja. Wróciłem do tego pomysłu, gdy usłyszałem historię o czołgu zaginionym pod Złotoryją.
 
To autentyczne wydarzenie?

- Tak opowiadają ludzie w Złotoryji. Według jednych żołnierze zatopili ten czołg i uciekli. Według innych — zwariowali i pojechali atakować Niemców. Historyk Leszek Pajórek w swojej książce potwierdza zaginięcie w 68 roku jednej polskiej maszyny. Opowiedziałem tę historię dramaturgowi Robertowi Urbańskiemu. Myśleliśmy najpierw o widowisku w hali fabrycznej, z prawdziwym czołgiem, ale w końcu pozostaliśmy w teatrze, gdzie spektakl otwiera mały, drewniany czołg. Tamto przedstawienie ma jednak niewiele wspólnego z filmem, do którego Urbański razem z Jackiem Kondrackim napisali całą historię od początku, powstał nowy scenariusz.

Dlaczego zdecydował się pan opowiedzieć o tak tragicznym epizodzie naszych dziejów w formie komediowej?


- Zawsze chciałem się do historii uśmiechać, podkreślam uśmiechać się co nie znaczy rechotać albo wyśmiewać. Bardzo uważałem, żeby nie przekroczyć granic dobrego smaku. Ale też nie ukrywam, że postanowiłem zrobić film dla szerokiej publiczności.

Śmiech wyzwala?

- Pomaga pozbyć się patosu i oficjalnego tonu. A ja chcę opowiadać historię ludzką. Tak jak robi to Hrebejk w „Musimy sobie pomagać”. Nie porównuję się do niego, jednak jego obrazy jakoś patronowały mojemu filmowemu debiutowi.

Z czeskiego kina wziął pan ciepło i nutę „ku pokrzepieniu serc”. Pokazuje pan dwa nieszczęśliwe narody, które przez machinę historii są tak samo stłamszone i oszukane. Ale mogą się zaprzyjaźnić.


- Jeśli ktoś oczekuje od „Operacji Dunaj” prowokacji czy rozrachunku, lepiej niech od razu idzie na piwo, najlepiej czeskie. To jest opowieść o marzeniach. Jirzi Menzel zaproponował, żeby w zakończeniu czołg sunął ku granicy austriackiej, a zza wzgórz pojawiły się jednostki radzieckiej Gwardyjskiej Armii Pancernej. Za marzenia płaci się wysoką cenę. Ale ja w Legnicy robię teatr nadziei. I chciałem, żeby mój film też tę nadzieję zostawiał. Dlatego wybrałem zakończenie otwarte i konwencję baśni

Jak wyglądała współpraca z Czechami?

- Wiedziałem, że muszę z nimi współpracować, a nie tylko udawać koprodukcję. Chciałem mieć pewność, że nie zakłamię ich historii. Reżyserka Kinga Dębska, która skończyła praską FAMU, przedstawiła mi wielu młodych czeskich aktorów. Dzięki niej dotarłem też do legendy tamtejszego teatru Evy Holubovej, która wzruszyła mnie i rozbawiła stwierdzeniem, że zagranie w „Operacji Dunaj” uważa za swój narodowy obowiązek. Potem polski producent zainteresował projektem Rudolfa Biermanna, który jako konsultanta zaproponował Jirziego Menzla. Myślę, że miało to swoje drugie dno: jeśli ktoś powierza 8 mln zł debiutantowi, to chce się zabezpieczyć na wypadek, gdyby on nie dał sobie rady. Gdy Menzel zgodził się na tę „opiekę”, zaproponowałem mu rolę dróżnika. Rozmawialiśmy o scenariuszu. Jirzi Menzel jest zawodowcem, ja starałem się temu sprostać. On nie naciskał, ja jego uwag nie lekceważyłem. Dał mi też montażystę, Jirziego Brożka, z którym pracuje od „Postrzyżyn”.

Co Czesi wnieśli w swój ekranowy wizerunek?

- W niektórych miejscach zmieniali język dialogów, spierali się, czy możliwe jest, żeby Czech zachował się tak, a nie inaczej. Bardzo im na tym filmie zależało.

Czy „Operację Dunaj” traktuje pan jak film historyczny czy współczesny? Dzisiaj polscy żołnierze jadą do Afganistanu czy Iraku i nie da się ukryć, że przez część społeczeństwa są tam traktowani jako okupanci.

- Jestem przyzwyczajony, że w legnickim teatrze staramy się nadążyć za rzeczywistością. I ten film też jest dla mnie czymś więcej niż tylko komedią o 68 roku. Próbowaliśmy uciec od poprawności politycznej, jaka panuje w polskim kinie. A co do Afganistanu — szkoda, że nikt dotąd nie zrobił o tym filmu.

I co dalej? Kino czy teatr?


- W moim ulubionym filmie „1900” pada taka kwestia: „Dopóki się ma do opowiedzenia dobrą historię, warto żyć”. Ja opowiadam historie. Zaraz wsiądę do samochodu i może w radiu usłyszę coś, co mnie zainspiruje. W lipcu przeszła przez Legnicę ogromna nawałnica. i sądzi pani, że mój teatr nie zabierze głosu w tej sprawie? Musi zabrać. To częściowo odpowiedź na pytanie. Nigdy nie ucieknę z teatru. To jest mój świat, moje życie. Ale film, dający przecież olbrzymie możliwości kreacyjne, okazał się fascynującą przygodą. Więc jeśli „Operacja Dunaj” się widzom spodoba, będę do kina wracał.


Jacek Głomb, reżyser teatralny i filmowy

Ma 45 lat. Absolwent wydziału historii UJ i reżyserii dramatu w PWST w Krakowie. Współtwórca tarnowskiego Teatru Nie Teraz, Teatru Na Skraju" i ośrodka Warsztatowa. Od 1994 roku dyrektor legnickiego Teatru Dramatycznego (Teatru im. Heleny Modrzejewskiej - przyp. red. serwisu).


(Barbara Hollender, „O historii bez patosu”, Rzeczpospolita, 10.08.2009)