Drukuj
Trzeba mówić o naszej historii inaczej niż na kolanach. „Operacja Dunaj” jest kontrpropozycją dla czcigodnej filmowej martyrologii, dla patriotycznych oleodruków – mówi reżyser filmu Jacek Głomb w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim.



ŁUKASZ MACIEJEWSKI: Człowiek teatru w filmie. To nie kojarzy się najlepiej.

JACEK GŁOMB: Dlaczego?

Bo kino i teatr to dwa różne światy, inne style opowiadania.

- Można temu sprostać. O ile jednak transfer reżyserów filmowych do teatru jest częsty, o tyle w drugą stronę dosyć sporadyczny.

Jak zatem znalazłeś się w kinie?

- Robię teatr od piętnastu lat, nie zamierzam tego zmieniać, ale w momencie, kiedy nadarzyła się okazja, żeby podjąć wyzwanie zrobienia fabuły, nie zastanawiałem się zbyt długo. Coś nowego, coś innego.

Nie bałeś się, że nie sprostasz zadaniu?

- Nie jestem gościem, który by się bał czegokolwiek.

W lutym 2006 roku w teatrze legnickim odbyła się premiera sztuki „Operacja Dunaj” Roberta Urbańskiego w twojej reżyserii. No i mamy podwójny teatralny kontekst.

- Niekoniecznie. Film z przedstawieniem ma niewiele wspólnego. Spektakl był wyłącznie inspiracją. Od samego początku, od pierwszego etapu prac, zdawaliśmy sobie sprawę, że kino nie może być teatrem. Prawie wszystko trzeba było zmienić [autorami scenariusza filmu są Robert Urbański i Jacek Kondracki – przyp. Ł.M.], inaczej rytmizować sceny. W przedstawieniu część wydarzeń rozgrywała się we śnie bohatera – w filmie nie było mowy o żadnej drzemce; w teatrze bohaterowie gubili się w lesie – tutaj lądowali w knajpie, i tak dalej.

Znamienne, że właśnie Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, którym kierujesz, jest bodaj najbardziej „kinogenicznym” miejscem w Polsce. W 2005 roku przeniosłeś do telewizji sceniczne „Wschody i z zachody miasta”, cztery lata wcześniej Waldemar Krzystek zrealizował filmową (telewizyjną) wersję słynnej „Ballady o Zakaczawiu”. Przemysław Wojcieszek wystawił „Made In Poland”, sztukę, której fabularną wersję zobaczymy na tegorocznym festiwalu w Gdyni.
- Coś w tym jest. Moim pomysłem na teatr legnicki jest budowanie takiej scenicznej wizji świata, która byłaby dobrze znana, bliska i oswojona. Dlatego z uporem godnym lepszej sprawy portretujemy miejsca i bohaterów, którzy nie są dla widzów literacką fantasmagorią, tylko ich sąsiadami. Myślę, że taki styl dobrze sprawdza się we współczesnym kinie. Najgęstsze, najprawdziwsze, zarazem uniwersalne filmowe historie rozgrywają się przecież zazwyczaj w mikrospołecznościach: w jednej rodzinie, wśród kilkorga ludzi. Być może dlatego teatr legnicki, w którym powstało tak wiele współczesnych spektakli, dobrze się filmuje. Jesteśmy fotogeniczni.

Chętnie obejrzałbym na przykład filmową adaptację intymnego spektaklu „Sami” autorstwa Katarzyny Dworak i Pawła Wolaka.

- Pomysłów mamy coraz więcej. Długo staraliśmy się o możliwość zrealizowania fabuły na podstawie „Szpitalu Polonia” Pawła Kamzy, może wrócimy do tego projektu? Myślimy też o serialu „wywiedzionym” z Legnicy i kręconym tutaj, z udziałem naszych aktorów.

Pomysł „Operacji Dunaj” związany jest z prawdziwymi wydarzeniami z okresu inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Zaginął wtedy, prawdopodobnie koło Złotoryi, pewien czołg…

- Przez wiele lat krążyły na ten temat legendy. Co stało się z tym czołgiem? Wpadł do rzeki czy wypadł do NRD? W naszym filmie wjeżdża lufą do czeskiej knajpy.

W której siedzą największe filmowe gwiazdy naszych sąsiadów. Między innymi Jirí Menzel, Bolek Polívka, Jan Budaø, Martha Issová czy Eva Holubová. Jak to się robi?

- Tajemnica mojego reżyserskiego uroku [śmiech]. Serio: od początku było dla mnie jasne, że taki film musimy zrobić wspólnie z Czechami. Ponieważ historia dotyczy w tej samej mierze Polski i Czech (Czechosłowacji), uważałem, że powinna to być autentyczna polsko-czeska koprodukcja, bez taryfy ulgowej w rodzaju gościnnych występów czeskich gwiazd w Nowej Hucie z recytacjami Dostojewskiego. Współudział, nie współuczestnictwo. A skoro wiedzieliśmy, że na pewno zatrudnimy czeskich aktorów, warto było zawalczyć o najlepszych. Cieszę się, że się udało, duża w tym zasługa Kingi Dębskiej, którą skończyła praską szkołę filmową i „rozprowadziła” mnie po tamtym środowisku.

Jirí Menzel, ikona czeskiego kina, nie tylko zagrał jedną z ważnych ról, ale był również opiekunem artystycznym „Operacji Dunaj”.

- Wbrew przypuszczeniom, Menzel jako aktor rzadko pojawia się w kinie. A już tylko okazjonalnie przyjmuje główne role. W „Operacji Dunaj”, poza zagraniem Oskara, dorzucał swoje reżyserskie trzy grosze na planie, konsultował także scenariusz. Była to jednak współpraca szlachetna. Nawet jeżeli Jirí Menzel próbował forsować jakiś pomysł, robił to delikatnie. Być może zdawał sobie sprawę, że nie jestem osobowością, która łatwo poddaje się cudzym opiniom.

Może ze stratą dla filmu?

- Biorę za to odpowiedzialność.

Czy liczne wykopiowania z „Pociągów pod specjalnym nadzorem” to był również ukłon w stronę Menzla?

- Jeżeli powiem, że to był przypadek, pewnie nie uwierzysz.

Nie uwierzę. Gołąbki, stacja kolejowa, śmierć w pięknych okolicznościach przyrody. Za dużo tych przypadków. Są zbyt oczywiste.

- A jednak… W 2007 roku, kiedy przygotowywaliśmy scenariusz, nie śniło się nam, że z filmem zwiąże się Menzel.

W „Operacji Dunaj” ucieszyła mnie za to obecność Evy Holubovej, wspaniałej aktorki znanej w Polsce ze „Skrzata”, „Pupendo”, „Pod jednym dachem”, „Guzikowców” czy „Szkoły podstawowej”.

- Pani Eva była na planie strażnikiem sensu. Wspólnie z Menzlem pilnowała, żeby wśród nas utrzymywał się tak zwany duch czeski: w reakcjach, dialogu oraz w dowcipie, który jest przecież często zabarwiony goryczą.

Przypomnijmy, że tytuł twojego filmu, „Operacja Dunaj”, to kryptonim, jaki nadano interwencji w Czechosłowacji, rozpoczętej 21 sierpnia 1968 roku. Opowiadasz jednak o tym dramatycznym wydarzeniu wyłącznie w tonacji buffo.

- To źle? Ale żeby być precyzyjnym: nie wyłącznie w tonacji buffo. Sam wspomniałeś o „śmierci w pięknych okolicznościach przyrody”…

Mimo wszystko na pewno spotkasz się z zarzutami, że tak nie wolno, nie wypada.
- Kiedy słyszę takie komentarze, ręce mi opadają. Dlaczego nie wolno i nie wypada? Wręcz przeciwnie. Trzeba w końcu zacząć mówić o naszej historii inaczej niż na kolanach. Polska szkoła filmowa, romantyczny etos – to wszystko skończyło się dawno temu. Tymczasem od śmierci Munka nie znalazł się nikt, kto potrafiłby pokazać naszą historię w krzywym, ironicznym zwierciadle. Naturalnie, nie mam prawa ani ochoty porównywać mojego skromnego filmu z dokonaniami Andrzeja Munka, wydaje mi się jednak, że „Operacja Dunaj” stara się przynajmniej być jakąś kontrpropozycją dla czcigodnej filmowej martyrologii, która jest przede wszystkim efektem postawy życzeniowej polityków, nie widzów.
Niechże powstaje sobie „Katyń” Wajdy albo „Generał Nil” Bugajskiego, ale równolegle powinny być realizowane filmy, które są ryzykowną nawet kontrpropozycją względem patriotycznych oleodruków. Jak wiadomo, historia nigdy nie jest dwubarwna. Ludzie nie dzielą się wyłącznie na dobrych i złych. Nawet najgorsi mają ludzkie cechy, nawet najlepsi błądzą. O ile jednak Czesi zawsze potrafili z sukcesem wykorzystać tę osobowościową ambiwalencję w sztuce, o tyle w Polsce najbardziej lubimy się zakłamywać: że jesteśmy najlepsi.

A nasza liczba czterdzieści i cztery? [śmiech]

- Tylko co to tak naprawdę znaczy? Prawdopodobnie nic ważnego. Na szczęście młode pokolenie nie lubi pomników – nie tylko filmowych.

Być może polubi „Operację Dunaj”?
- Mam nadzieję.

W wywiadach udzielonych w trakcie realizacji zdjęć mówiłeś, że zależy Ci na tym, żeby film był przede wszystkim atrakcyjny. Przywoływałeś w tym kontekście tytuły w rodzaju „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” czy „C.K. Dezerterzy”.
- Bo to filmy, które na trwałe zapisały się w zbiorowej pamięci. Naturalnie, nie było mowy o odnoszeniu się do nich wprost, choćby dlatego, że dosyć radykalnie zmienił się język kina, styl opowiadania. Niemniej, popularność evergreenów Tadeusza Chmielewskiego czy Janusza Majewskiego świadczy najlepiej o tym, że chcemy oglądać w kinie nawet trudną tematykę (na przykład wojenną), która byłaby jednak podawana w inny niż elegijny sposób.

Klamrą filmu są jednak listy, które ładowniczy Jasiu (Maciej Nawrocki) pisze do Janka Kosa z „Czterech pancernych”. Tani chwyt.

- Kwestia gustu. W każdym razie niejednokrotnie rzeczywistość jest ciekawsza od ułańskiej fantazji scenarzysty. W dodatkach do płyt DVD z „Czterema pancernymi” znalazłem materiał, w którym Janusz Gajos opowiadał, jak to w latach sześćdziesiątych dostawał listy do Janka Kosa. Nie tylko od żołnierzy.

Rybka połknęła haczyk, Głomb połknął filmowy bakcyl?

- Wszystko zależy od tego, jak „Operacja Dunaj” zostanie przyjęta przez widzów, jak będzie dystrybuowana itd. Na pewno nie zamierzam rezygnować z teatru, to było, jest i będzie dla mnie najważniejsze miejsce. W kinie przeszkadzały mi wieczny pośpiech, różne standardy, że „tak musi być”, przyzwyczajenia produkcyjne. Ale, z drugiej strony, praca nad tym filmem była prawdziwą przygodą. Spotkałem w ekipie realizacyjnej świetnych ludzi, wiele im zawdzięczam.

Operacja „kino” rozpoczęta?
- Nad modrym „Dunajem”. Nad Wisłą.


Jacek Głomb - reżyser teatralny; ukończył Wydział Historii na Uniwersytecie Jagiellońskim, a w 1995 roku Wydział Reżyserii Dramatu PWST w Krakowie. Na początku lat dziewięćdziesiątych prowadził działalność teatralną i parateatralną w Tarnowie; w 1994 roku został dyrektorem Teatru Dramatycznego w Legnicy (w 1999 roku przemianowanego na Teatr im. Heleny Modrzejewskiej), który prowadzi do dziś. Pod jego kierownictwem legnicki teatr stopniowo uzyskał status jednej z najciekawszych scen w Polsce, z repertuarem wyraźnie zakorzenionym we współczesności. Największym sukcesem reżyserskim pozostaje „Ballada o Zakaczawiu”, za którą w 2001 roku otrzymał nagrodę im. Konrada Swinarskiego przyznawaną przez miesięcznik „Teatr”. Film „Operacja Dunaj” z 2009 roku – w którym oprócz gwiazd kina czeskiego zagrali m.in. Maciej Stuhr, Zbigniew Zamachowski i Tomasz Kot – jest kinowym debiutem reżysera.

(Łukasz Maciejewski, „Operacja Kino”, www.dwutygodnik.com, nr 10/2009)