Drukuj
"Operacja Dunaj", film w reż. Jacka Głomba, który wchodzi do polskich kin 14 sierpnia (jego polska premiera miała miejsce 4 sierpnia w Nowej Rudzie, na granicy polsko-czeskiej) to kino dla miłośników "Czterech pancernych i psa" oraz ekranizacji Haszka i Hrabala. O filmowym debiucie legnickiego reżysera rozmawia z nim Mariola Wiktor.



Lubi pan eksperymentować. W teatrze szuka pan nietypowych przestrzeni dla swoich spektakli, a w kinie sięga po nieograne tematy. Z czego to się bierze?

- Pewnie z przekory, ale i ciekawości. Zawsze interesowało mnie opowiadanie o tym, o czym inni nie opowiadają. W teatrze w Legnicy opowiadamy historie według zapoznanych scenariuszy. Tak właśnie było w przypadku „Operacji Dunaj”, którą wcześniej w 2006 roku pokazaliśmy na scenie - z drewnianym czołgiem. Kiedy rok później Wytwórnia Filmów Fabularnych zainteresowała się scenariuszem i powstała możliwość zrobienia z tego filmu – to nie zastanawialiśmy się ani sekundę. Scenariusz filmowy różni się w 100 procentach od teatralnego. Z teatru został tylko pomysł, że czołg gubi drogę. W teatrze nie było gospody. W teatrze czołg ginął w czeskim lesie. Las jest bardziej teatralny, podczas gdy prawdziwy czołg efektowniej wypada w kinie. Żeby było zabawniej, czołg zwany Biedroneczka, który zagrał w filmie jest… czeski. Okazało się bowiem, że w tak dużym i słynącym ze zwycięskich wojen bohaterskim kraju jak Polska nie ma sprawnych czołgów, które mogłyby zagrać w filmie, a jeśli już to za horrendalne pieniądze.

Przypomnijmy fakty historyczne, bo choć scenariusz Roberta Urbańskiego i Jacka Kondrackiego jest zmyślony to punkt wyjścia, czyli zaginięcie polskiego czołgu już nie.
- Dokładnie tak. Operacja Dunaj to kryptonim operacji Wojsk Układu Warszawskiego, które 21 sierpnia 1968 roku wkroczyły do Czechosłowacji. Była to reakcja na Praską Wiosnę, próba zdławienia buntu i zapobieżenie rozprzestrzenienia się nieposłuszeństwa wobec Związku Radzieckiego na pozostałych członków socjalistycznej wspólnoty. Nasz scenariusz czerpie więc ze zdarzeń prawdziwych. Punktem wyjścia jest autentyczne zaginięcie polskiego czołgu po przekroczeniu czechosłowackiej granicy, ale dalej opowiada już całkowicie fikcyjna historię o tym, co zdarzyło się potem. Polskimi bohaterami filmu są czterej polscy żołnierze, którzy wjeżdżają czołgiem w przydrożna gospodę „U Krtka”, mocno ją demolując….

Film jest koprodukcją. Jaki jest udział Czechów w scenariuszu i realizacji filmu?
- Wielką wartością tego spotkania było to, że Czesi nie zachowywali się wyłącznie robotniczo, czyli nie przychodzili do pracy, robili swoje i wychodzili. Oni tak bardzo ideowo i myślowo weszli w ten film, że nawet czasami dochodziło do kłótni miedzy nimi. Spierali się o to, czy coś jest możliwe lub nieprawdopodobne. Ja jestem z myślenia drużynowego, tak prowadzę teatr w Legnicy, że nie przeszkadza mi, że aktor aktywnie włącza się w proces powstawania spektaklu. To samo było na planie. Jednocześnie wiedziałem, ze film ma szansę wtedy, jeśli w sposób uczciwy podejdzie do spraw czeskich, jeśli czescy aktorzy utożsamiają się z tym, co robimy, poczują się częścią projektu. Strasznie trudno bowiem robi się takie opowieści kiedy ktoś uzurpuje sobie prawo do mówienia w imieniu innego narodu w rodzaju, jak to Jasio wyobraża sobie Rosjan albo Rumunów. Ja tak nie chciałem. Dlatego ten duch czeski był dla mnie taki ważny.

Poproszę o jakiś konkret?
- Czesi nigdy nie negowali scenariusza. Chodziło o proporcje, stawianie akcentów. Jiri Menzel, który artystycznie opiekował się filmem i zgodził się zagrać w nim rolę dróżnika Oscara miał wprawdzie uwagi do scenariusza jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć, ale to były kwestie branżowe, specjalistyczne, nie ingerujące w treści naszej historii. Mieliśmy także sporo zabawnych sytuacji, związanych z nieporozumieniami językowymi, ale nie tylko. Pamiętam, że cała ekipa bardzo przeżywała Igrzyska Olimpijskie w Pekinie, gdzie na początku Polacy niestety strasznie obrywali, podczas gdy Czesi triumfowali. No więc te emocje czasami przenosiły się na plan, ale nie w kategoriach odwetowych tylko żartobliwych. Naprawdę udało nam się skleić tę polsko-czeską rodzinę. Menzel dobrze zna Jurka Stuhra, czyli ojca Maćka, który zagrał działonowego. Z kolei Magda Biegańska, moja legnicka aktorka, która gra Czeszkę, Litkę, tak dalece zaprzyjaźniła się z panią Evą Holubovą, że niemal zwracała się do niej „mamo”. (śmiech). „Czynnik ludzki” jest bardzo ważny w takich sytuacjach. Kiedy ludzie nie działają na rozkaz, tylko z siebie to stają się jednością i wiele fajnych, wartościowych rzeczy łatwiej wtedy zrealizować.

W „Operacji Dunaj” obok aktorów legnickich m.in. znakomitej Joanny Gonschorek oraz polskich gwiazd Macieja Stuhra, Zbigniewa Zamachowskiego, Tomasza Kota gra śmietanka czeskich aktorów. Jak udało się panu ich ściągnąć?

- To był cały splot różnych okoliczności. Spotkałem Kingę Dębską, absolwentkę FAMU, która okazała się doskonałym przewodnikiem po czeskich aktorach i doradcą. Dzięki jej kontaktom poznałem np. Marthę Issovą, Monikę Zoubkovą, Vojtecha Dyka, Evę Holubovą, Jarosława Duska. Czeski producent Rudolf Biermann zaproponował potem samego Jiri Menzla. Na końcu dołączył do nas także Bolek Polivka, którego znałem wcześniej z teatru. Sam też obejrzałem kilkadziesiąt czeskich filmów, szukając aktorów, którzy mnie interesowali. Bardzo się cieszę, ze nie tylko udało się przekonać do udziału w filmie Evę Holubovą, ale że ona bardzo mocno się w ten projekt zaangażowała. Do tego stopnia, że powiedziała nam potem, że zagranie w „Operacji Dunaj” to wręcz jej narodowy obowiązek. Wykreowała znakomitą Matkę Czeszkę, co oczywiście nie byłoby możliwe bez jej pozycji we współczesnym kinie naszych południowych sąsiadów. W ogóle nie było ani dla niej, ani dla pozostałych aktorów czeskich problemem, że o wspólnej, poważnej naszej historii opowiadamy w sposób komediowy. Teraz realizuje się bardzo dużo koprodukcji, ale zwykle ograniczają się one do wkładu finansowego, ewentualnie do dodania polskiego aktora, jak np. w „Braciach Karamazow” Zelenki albo dwóch, trzech zagranicznych. Tymczasem nasza koprodukcja jest historyczna, bo nigdy jeszcze we wspólnym projekcie nie brała udziału tak wielka reprezentacja innego kraju.

Polsko-czeska „Operacja Dunaj” kończy się surrealistycznie. Skąd pomysł z ucieczką czołgiem do Wiednia?

- To chwyt z baśni. Ta rzeczywistość, którą pokazujemy w filmie zaczyna się od realności, która z czasem gdzieś odlatuje. Mnie to kompletnie nie przeszkadza, bo wychowałem się na kinie bałkańskim. Uważam, że też mamy takie prawo, zwłaszcza, iż film jest opowiadany w takiej konwencji trochę ku pokrzepieniu serc, nie dla rozdrapywania ran. W Czechach o takiej poetyce mówi się tragikomedia, a w Polsce komedio-dramat. Jeśli ktoś na końcu filmu rzuca myśl, że wsiadamy w czołg i jedziemy do Wiednia, bo nie możemy ani zostać w Czechach, ani wrócić do jednostki to wiadomo, że to nie może się dobrze skończyć i w ogóle nie jest możliwe. Dla racjonalnie myślącego człowieka to akt samobójczy, bo trzeba pamiętać, że w owym czasie granicę austriacko-czeską patrolowały najbardziej elitarne jednostki 25. Gwardyjskiej Armii Pancernej. Ja jednak nie chciałem stawiać kropki nad „i”, tylko zrobić film o nadziei. Dlatego zakończenie jest otwarte.

Polski udział w inwazji na Czechosłowację to niestety niechlubny epizod z naszej historii. Pan powiedział, że zrobił ten film m.in ze wstydu.
- Bo to prawda. Ważne jest dla mnie to, by umieć się uśmiechać do historii własnego kraju, nawet jeśli jest ona dla nas wstydliwa. Jednym z powodów dla których zrobiłem ten film jest to, że sam czuję wstyd z tego powodu, że w 1968 roku byliśmy w Czechosłowacji okupantami. Mimo iż ubiegły rok - 40. rocznica tych wydarzeń i realizacja naszego filmu - były doskonałymi okazjami do symbolicznego zadośćuczynienia, to o ile przeprosiliśmy za Jedwabne czy Akcję Wisła to żaden polityk ani z lewicy ani z prawicy nawet się nie zająknął na temat 1968 roku. Poza wszystkim jednak można na te zdarzenia patrzeć z punktu widzenia historyczno-ideologicznego, ale można także jak na historię ludzi, ich losów, wykraczających poza stereotypy. Bohaterowie nie są komunistami, nie maja poczucia misji. Są zwykłymi ludźmi w sytuacjach, które ich przerastają. Ja nie chciałem tym filmem prowokować do jakiejś dyskusji politycznej. Próbowałem za to odczarować pewien świat, pokazać jego inną stronę. Myślę, że po 40 latach możemy już inaczej na siebie spojrzeć, na nasze wzajemne polsko-czeskie relacje. Jeśli obśmiewamy pewne uprzedzenia i stereotypy, ale sprawiedliwie (w filmie tak samo żartujemy z Polaków, jak i z Czechów) - to pokazujemy, że nie czujemy się mądrzejsi od innych. Pozwolę sobie nawet na nieco prowokacyjne stwierdzenie, że to jest pierwszy w historii kina film polski sugerujący, że Czesi, choć niewolni od przywar, w gruncie rzeczy okazali się inteligentniejsi od Polaków

Ciekawa jestem, co o polskiej inwazji myślą dziś sami Czesi? Nadal czują do nas żal i niechęć?
- Nie. Jiri Menzel powiedział mi, że jeśli Czesi czują niechęć z powodu tamtych wydarzeń to do Rosjan. To na ich rozkaz przecież cała ta zadyma. Prawdopodobnie, gdyby Związek Radziecki chciał stłumić bunt w Polsce z pomocą braci Czechów to oni także ruszyliby na Polskę. Być może dziś to poczucie wstydu nosi w sobie pewna grupa Polaków, która pamięta tamte czasy, ale gdyby zapytała pani któregoś z oficerów dowodzących inwazją, to pewnie powiedziałby, że wykonał świetną operację wojskową. Z kolei Czesi mają dziś taką tendencję do przedstawiania zrywu 1968 roku jako ogólnonarodowego powstania. Tymczasem prawda jest taka, że o sprawę walczyła wtedy naprawdę niewielka liczebnie opozycja, zaś znakomita większość społeczeństwa była raczej pasywna. A w ogóle to jest Pani pierwszą dziennikarką, która nie zapytała mnie, czy się nie bałem robić filmu o poważnych wydarzeniach w taki zabawny, komediowy sposób.

A nie bał się pan?
- Nie, nie bałem się, bo ja w ogóle nie jestem strachliwy, ale strasznie irytują mnie takie pytania dziennikarzy, bo one zakładają z góry określony stosunek do tematu, podział na rzeczy tabu i politycznie poprawne. Zastanawiam się, skąd w ludziach takie myślenie schematami, standaryzacja życia. Ja uważam, że w polskiej kinematografii powinny powstawać różne filmy, bo tylko wtedy będzie ciekawie.

Dla kogo jest „Operacja Dunaj”? O jakim widzu pan myślał realizując ten film?

- Myślę o widzu, który kocha polskie kino wojenne, przygodowe i o tej tradycji, która odsyła do takich hitów jak np. „Jak rozpętałem II wojnę światową”, „Gdzie jest generał?”,”CK Dezerterzy” czy „Czterej pancerni i pies”. Renesans pancernych, zwłaszcza wśród młodych ludzi, zasługuje na uwagę. Myślę, ze fenomen ponadczasowości tego filmu tkwi w tym, że rożne pokolenia widzów utożsamiały się z bohaterami. Niedawno jeden z dziennikarzy zarzucił mi, że odwoływanie się w filmie do listów pisanych do Janka Kosa jest nadużyciem i banałem, a w ogóle to mało prawdopodobne. Tymczasem, ja wpadłem na ten pomysł, kiedy odnalazłem wywiad z Januszem Gajosem z 1966 roku, w którym opowiadał, jak to ludzie pisali do niego listy, jako do ich idola Janka Kosa. Często to, co wydaje nam się nieprawdopodobne bywa prawdziwe, bo taki jest ten świat. Chciałbym by film trafił przede wszystkim do widza młodego. Na pokazie w Karlowych Warach właśnie młodzi Czesi żywiołowo reagowali podczas projekcji. To - mam nadzieję - dobrze wróży „Operacji Dunaj” w Polsce, bo nowe pokolenie znajdzie w tym filmie swoją opowieść. Poza tym to jest także kino dla tych, którzy kochają czeskie filmy. Bo to trochę taka pacyfistyczna satyra na wojnę w stylu Szwejka, w klimatach znanych z adaptacji filmowych powieści Haszka i Hrabala.

Skoro ten temat niesie w sobie tak wiele możliwości dlaczego do tej pory ani Polacy ani Czesi nie wykorzystali go filmowo?

- W Polsce jeśli chodzi o kino historyczne to dominuje nurt patriotyczno-martyrologiczny. Przykładem „Katyń”, który proponuje koturnową i dość jednoznaczną wizję świata.

No niezupełnie mogę się z Panem zgodzić, ponieważ w „Katyniu” obok Rosjan - bestii mamy także Rosjanina porządnego człowieka a poza tym to nie jest temat na komedię.
- Zgoda. Rosjanin ok, ale już wszyscy Polacy są bez zarzutu. Pełni szlachetności patrioci. Ja absolutnie nikogo nie chcę krytykować! Pokazuje tylko przestrzeń problemu. Każdy artysta ma prawo do własnej wizji, ale nic by się nie stało gdyby w „Katyniu” pokazać różne postawy Polaków. Mówi Pani, że zbrodnia katyńska to temat nie na komedię. Pewnie tak, ale z drugiej strony Roberto Benigni odważył się zrobić film o Holokauście „Życie jest piękne” jako tragikomedię. Chodzi o to, by nie bać się opowiadać o naszej trudnej, powikłanej historii inaczej.

Czym tłumaczy pan odrodzenie kina historycznego w Polsce, ale także ostatnio w Niemczech, Austrii, Włoszech, podejmującego bolesne rozrachunki z nazizmem, terroryzmem, faszyzmem? To nowy trend na wielu festiwalach.

- Także na Bałkanach. Maciej Karpiński powiedział mi, że w konkursie festiwalu w Karlowych Warach pokazany został wyprodukowany w koprodukcji chorwacko-bośniackiej (a to jak dotąd dwóch śmiertelnych wrogów!) film Vinko Bresana o wzajemnym przebaczeniu i odkupieniu, ale niepozbawiony elementów czarnego humoru. To jest dowód na to, że nowe pokolenia zaczynają trochę inaczej myśleć o historii i to jest super. Bo to jest jedyna droga, by młodzi ludzie chcieli o tej historii rozmawiać, by była ona dla nich ciekawa. Nie możemy zapominać, że żyjemy w świecie, w którym nie ma jednego czy dwóch kanałów w TV, ale są ich setki. Nie ma jednego telefonu na kabel, ale są miliony komórek. Możemy mówić cały czas, że kiedyś było lepiej, że PRL miewał jaśniejsze strony, niż obecne czasy, ale z drugiej strony jeśli ktoś nie ma słuchu na rzeczywistość to powinien zajmować się sadzeniem ogórków, a nie kinem. Ono musi współgrać z tymi czasami, w którymi żyjemy, nie tylko w sensie technologicznym, ale także mentalnym.

(Mariola Wiktor, „Zrobiłem ten film ze wstydu!”, www.wiadomości24.pl, 6.08.2009)