Drukuj
Werdykt zakończonego w sobotę w Koszalinie festiwalu „Młodzi i Film” może być mylący - bo moim zdaniem dwa najlepsze nowe debiuty w polskim kinie to "Moja krew" Marcina Wrony i "Operacja Dunaj" Jacka Głomba, której zresztą w Koszalinie nie było – pisze Paweł T. Felis. - Realizacyjnego smaku i genialnego aktorstwa (odkryciem jest m.in. Joanna Gonschorek) mogłoby Głombowi pozazdrościć wielu polskich reżyserów z dorobkiem – dodaje recenzent.

Wygrały "Galerianki" Katarzyny Rosłaniec, rozwinięcie jej etiudy zrealizowanej jeszcze w szkole - film o nastoletnich dziewczynach, które w zamian za szybki numerek z mężczyznami poznanymi w galerii handlowej dostają nową bluzkę, sukienkę czy zegarek. W "Galeriankach" więcej jest zresztą muzyki niż seksu, choć to seks jest tu najważniejszy - przaśna fizjologia, ale paradoksalnie też wciąż temat tabu, owoc zakazany, który trzeba zerwać jak najszybciej.

"To tak chcesz zaspokoić dziewczynę? Dwoma pchnięciami?" - pyta niedoświadczonego, zakochanego w niej prawiczka główna bohaterka Alicja (Anna Karczmarczyk). Cicha, nieefektowna, ze wstydliwie dużym telefonem komórkowym, która pod wpływem koleżanek zmienia się w pyskatą disco girl. Zbyt gładka, oczywista od pierwszych minut to przemiana. W filmie Rosłaniec są zresztą wyłącznie dziarscy macho i zakompleksieni wrażliwcy, potulne dziewczyny i wyszczekane "galeryjne" wyjadaczki.

Język Mileny, która w grupie młodocianych prostytutek wiedzie prym, wyraźnie stylizowany jest na dialogi bohaterów "Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną" - to jednak, co u Masłowskiej (i w filmie Żuławskiego) jest językową grą i ubrane zostaje w cudzysłów, w "Galeriankach" przypomina zestaw niezręcznie recytowanych formułek. Nie potrafi ich zagrać - skądinąd pełna energii - Dagmara Krasowska, irytującym zgrzytem są też fatalne postsynchrony.

Nie znaczy to jednak, że "Galerianki" są filmem nieudanym - trzeba przyznać, że Rosłaniec ciekawie wychodzi poza temat nieletniej prostytucji: opowiada raczej o dziecinnych bardzo bohaterach, którzy właśnie przez seks ("już to robiłam!", "już to robiłem!") próbują skoczyć w dorosłość. Najciekawsza jest tu zresztą miłosno-erotyczna relacja między Alicją i Mileną, ale też dwie postaci z drugiego planu - Izę Kunę w roli matki i Artura Barcisia w roli ojca dzieli od młodych amatorek aktorska przepaść.

"Galerianki" zapowiadają nowy reżyserski talent, choć blado wypadają i przy "Dzieciakach" Larry'ego Clarka, i przy głośnym rosyjskim filmie "Wszyscy umrą, a ja nie" Valerii Gai Germaniki. Takich zapowiedzi jest zresztą więcej, wspomnieć trzeba na przykład Artura Pilarczyka, twórcę "Teraz i zawsze" - ciekawie zrealizowanej, choć niedojrzałej scenariuszowo i konstrukcyjnie historii młodego seminarzysty, który rzucił dziewczynę, bo poczuł nagle potrzebę zostania księdzem.

Talenty pojawiają się też w krótkim metrażu - warto śledzić losy Barbary Białowąs, która w "Mojej nowej drodze" ładnie bawi się komercyjną formą, a współczesnych, spotykających się przypadkiem jednego dnia bohaterów wrzuca w kontekst PRL-owskich podziałów na "solidarnościowców" i "słusznie myślących". Odkryciem jest jednak przede wszystkim Michał Wnuk ("Co mówią lekarze") - trzeba reżyserskiego kunsztu, by w trzydziestu minutach stworzyć tak głęboki psychologicznie portret bohaterki, w tym wypadku lekarki (świetna Agnieszka Glińska), która jest jednocześnie zimna i wrażliwa, pewna siebie i pełna wątpliwości, spełniona i rozczarowana.

Już nie zapowiedzią, ale spełnieniem okazuje się jednak pełnometrażowy debiut Marcina Wrony "Moja krew" (niedoceniony w Koszalinie, nagroda jedynie za - znakomity skądinąd - scenariusz nagrodzony wcześniej w konkursie Hartley-Merrill). Film brutalny niczym "Wściekły byk" Scorsesego, nie mniej finezyjny niż tragiprzypowieści braci Dardenne, a jednocześnie oryginalny, przekorny, podobnie jak główny bohater - pełen bolesnej furii.

Krew leje się tu głównie podczas bokserskich walk. "Boks to wszystko, co mam" - tłumaczy Igor, gdy po jednym ze starć musi definitywnie zakończyć karierę. Wścieka się, tłucze przedmioty i ludzi. Nie chodzi jednak o boks, ale o świadomość życia, którego nie da się już naprawić.

"Dam ci papiery, jeśli urodzisz mi dziecko" - mówi bokser do poznanej w autobusie, pracującej nielegalnie na Stadionie Wietnamki. Rzuca słowa jak ciosy, proponuje małżeństwo jako kontrakt. Próbuje sprawiać wrażenie, że kontroluje wszystko. Ale nie potrafi. Pomysł ojcostwa nie pojawia się przypadkiem - kiedyś Igor zlecił swojej kochance aborcję. Teraz próbuje spłodzić dziecko, zrehabilitować się wobec zdradzonego przyjaciela. Ze szlachetnych pobudek zmienia się w demiurga, który zaczyna układać życie innym. Ale unieszczęśliwia wszystkich - siebie też. A może nie?

Rzadko zdarza się w polskim kinie tego rodzaju scenariusz, który prowadzi po historii jak po labiryncie, nieustannie zwodzi, z banalnych sytuacji wydobywa tragiczne paradoksy. Wrona miał też aktorskiego nosa - Eryk Lubos gra skrajnościami, na granicy szarży, ale każdy szaleńczy gest jest u niego podszyty tragizmem. Również dzięki niemu "Moja krew" nie jest powiastką o ekspiacji i złamanym herosie, ale filmem o twardzielu, który furiacko próbuje boksować się z losem. I wie, że musi przegrać.

Wszystko wskazuje zresztą na to, że czeka nas rok znakomitych debiutów - w końcowej fazie produkcji są m.in. świetnie zapowiadające się "Nie będziesz wiedział" Ewy Stankiewicz, "Zero" Pawła Borowskiego czy wreszcie "Od pełni do pełni" Tomasza Szafrańskiego, który ponoć nie ma nic wspólnego ze zwulgaryzowaną u nas komedią romantyczną.

Jest bowiem szansa na to, że odżyje u nas kino w dobrym sensie komercyjne. Nie do końca udanym przykładem jest co prawda "Ostatnia akcja" Michała Rogalskiego (w Koszalinie nagroda publiczności), która ma głównie walor sentymentalny - Jan Machulski w swojej ostatniej roli, Barbara Krafftówna, Alina Janowska, Marian Kociniak, Wojciech Siemion grają tu sympatycznych staruszków, którzy próbują "rozbroić" współczesny warszawski gang i zebrać dowody na korupcję policji.

Nie pamiętam jednak od lat polskiej komedii, która dorównywałaby filmowemu debiutowi Jacka Głomba "Operacja Dunaj". Pomysł zupełnie niepolski: żartować z polskiej inwazji na Czechosłowację w 1968 roku? Nikt tu jednak świętości nie szarga, a punktem wyjścia jest autentyczne zaginięcie polskiego czołgu o wdzięcznej nazwie Biedroneczka. W filmie Głomba Czeszki chowają przed Polakami drogowskazy na Pragę, polski czołg przypadkiem ląduje w czeskiej restauracji, a Maciej Stuhr i Przemysław Bluszcz próbują dogadać się z Ji im Menzlem i Bolkiem Polivką.

Niby kpina, a w gruncie rzeczy kapitalny, prowokacyjny rozrachunek z historią. W dodatku film - polsko-czeska produkcja - w niczym nie przypomina obrazu debiutanta: realizacyjnego smaku i genialnego aktorstwa (odkryciem jest m.in. Joanna Gonschorek) mogłoby Głombowi pozazdrościć wielu polskich reżyserów z dorobkiem. "Operacji Dunaj" nie było jednak w Koszalinie - premierowy pokaz odbędzie się podczas festiwalu w Karlovych Varach.

(Paweł T. Felis, „Kto najlepszym debiutantem w kinie?”, www.gazeta.pl, 22.06.2009)