Drukuj
Czy Jacek Głomb odczuwa tremę przed reżyserskim debiutem w filmie fabularnym? - Dreszcz tak, ale scenariusz jest bardzo dobry, z dialogami, których dawno już nie było w polskim kinie, więc czego tu się bać? – mówi zainteresowany. Z dyrektorem legnickiego teatru, który pod artystyczną opieką Jirziego Menzla nakręci film„Operacja Dunaj” o inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, rozmawia Małgorzata Matuszewska.



Małgorzata Matuszewska:
- Polska inwazja na Czechosłowację w 1968 roku to świetny temat do pokazania nie tylko na scenie, ale i na ekranie. Kiedy przed dwoma laty Teatr im. Modrzejewskiej wystawił „Operację Dunaj”, miał Pan już pomysł na film?

Jacek Głomb: - Pomysł na scenariusz filmu powstał później. Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, w której pracuje Jacek Kondracki, współautor scenariusza naszego przedstawienia „Mersi, czyli przypadki Szypowa”, szukała współczesnych, komediowych opowieści. Ale oryginalnych, niekoniecznie związanych z wątkiem modnych romantycznych komedii. Pomyślałem, że mamy taki scenariusz. Już po spektaklu interesowała się nim łódzka firma produkcyjna. Chciała przenieść go na ekran, ale bez naszego udziału. Wysłaliśmy więc nasz scenariusz do WFDiF. Jacek, któremu ta historia bardzo się spodobała, przekonał do niej dyrektora Wytwórni Włodzimierza Niderhausa. I podjął się napisania filmowej wersji razem z Robertem Urbańskim.

- Bardzo różni się od scenicznej?

- Obie łączy tylko czołg, zagubiony w czasie akcji. W spektaklu odłącza się od kolumny i błąka w lesie, w filmie uderza w ścianę gospody czeskiej. Będą inni bohaterowie, a z przedstawienia zostaną tylko czołgiści i kilka czeskich bohaterek, inaczej jednak narysowanych. Spektakl nie był wiernym zapisem wydarzeń inwazji członków Układu Warszawskiego na Czechosłowację.

- Film będzie?

- Nie. Zbadaliśmy rzeczywistość inwazji, jej swoistą „codzienność” w sensie zmieniania drogowskazów, utrudniania życia okupantowi. W obu historiach jest pokazana podobna atmosfera tamtego czasu.

- O opiekę artystyczną poprosił Pan Jirziego Menzla. Jak ma wyglądać ta współpraca?

- Usiądziemy nad scenariuszem i omówimy pewną metodę. Na objęcie projektu opieką artystyczną zgodził się od razu, ale zastanawiał się, czy zagra w filmie. Wolę zagrania potwierdził dopiero później, przez swojego agenta. To fantastyczna sprawa, bo za parę miesięcy rodzi mu się pierwsze w życiu dziecko. Ma 70 lat, jest w dobrej kondycji, ale z narodzinami potomka wiąże się brak czasu. Myślę, że opieka artystyczna będzie polegała na wspólnym omawianiu scen, które on obejrzy po montażu. A montować będzie Jirzi Brożek, z którym Menzel pracuje od „Postrzyżyn”, nakręconych w 1980 roku.

- Nie obawia się Pan odbioru filmu przez Czechów?
- Nie. Jirzi Menzel na pewno pomoże uniknąć ewentualnych błędów wynikających z tego, że jestem Polakiem. Gdyby starsze pokolenie Czechów nie zareagowało tak pozytywnie na spektakl, pewnie bym się bał, a może nie podjąłbym się reżyserii filmu w takiej formie. Albo gdybym zdecydował się na kręcenie filmu, poprawiłbym formę. I nie podchodziłbym do tego z tak dużym entuzjazmem.

- Obecność Menzla nie jest gwarancją spokoju. Jirzi Menzel jest przyzwyczajony do tego, że drażni widza. Pamięta Pan, jak „Skowronki na uwięzi” zdenerwowały czechosłowackie władze?

- Oczywiście. Nasz film też nie będzie miły, łatwy i przyjemny, bo między Czechami a Polakami jest mnóstwo dotkliwych historii. Chcę zrobić film „ku porozumieniu”. Co znaczy, że jeśli rozdrażniamy widzów, robimy to, żeby się dogadać, a nie pokłócić. Scenariusz jest bardzo dobry, z dialogami, których dawno już nie było w polskim kinie, więc czego tu się bać?

- Nie mówię o strachu przed reakcją widzów, tylko o ciekawości. Jak zareaguje ktoś ze starszego pokolenia, kto w tych wydarzeniach uczestniczył?
- Ludowe Wojsko Polskie i jego przedstawiciele często są wciąż przekonani, że uczestniczyli w czymś bardzo dobrym (śmiech). Nie interesują mnie dylematy moralne kombatanta, kończące się na stwierdzeniu „rozkaz to rozkaz”. Kieruję ten film do zwykłych ludzi, którzy tam wtedy byli. Do żołnierzy wziętych z poboru, a nie z przekonania. Już ktoś przekonywał mnie, żebym zmienił tytuł, bo ta operacja była świetnie przeprowadzona pod względem militarno-taktycznym, więc nie powinienem używać tego tytułu (śmiech). Odbiór filmu musi być czasem kontrowersyjny. A nie ma to być ani propolski, ani proczeski film, tylko proludzki. Jego największą siłą jest, że ludzkie emocje są silniejsze, niż polityczna poprawność.

- Pamięta Pan 1968 rok?

- Nie. Miałem cztery lata. Nie znam tamtych czasów nawet z opowieści rodzinnych, bo pochodzę z Galicji. 1968 rok dotyczył Dolnego Śląska i Śląska. W Galicji była cisza i spokój. Opowieści znam dopiero stąd. Moi koledzy, którzy wtedy byli dziećmi, opowiadają, jak wstawali w nocy i z balkonów patrzyli na czołgi jadące przez miasto. Miasta się budziły, bo nie sposób było spać.

- Scenarzyści rozmawiali ze starszymi ludźmi, pamiętającymi tamte czasy?

- Nie. Choć pewne kwestie konsultowaliśmy z Czechami i ludźmi znającymi czeskie realia. Praca kwerendowa była prowadzona już przy teatralnej wersji, bardzo wtedy pomógł nam Zbigniew Gluza i jego ludzie z Fundacji Ośrodka Karta. Scenariusz Jacka i Roberta jest ich autorską opowieścią.

- Współpraca z Jirzim Menzlem to nieosiągalne marzenie dla wielu twórców. Lubił Pan dawniej czeskie klimaty i filmy Menzla?
- Szczerze mówiąc, nie. Czeskim kinem zacząłem się interesować na dobre, kiedy już wiedziałem, że nakręcę ten film. Ale oczywiście znałem filmy Menzla. Spektakl „Zabijanie Gomułki” na podstawie powieści Jerzego Pilcha, który zrealizowałem w Zielonej Górze, jest takim przedstawieniem w klimacie hrabalowsko-menzlowskim. Bo przecież twórczość Pilcha jest nawet porównywana do książek Hrabala, w tonie sentymentalno-ludzkim. Myślę więc, że do tych klimatów dotarłem przez Pilcha. W latach 90. jeździliśmy z teatrem do Usti nad Łabą. Pamiętam bardzo silną negatywną reakcję Czechów na język polski, choćby w gospodach. Dużo później uświadomiłem sobie, że te tereny okupowały nasze wojska, bo przecież Rosjanie podzielili się wpływami z innymi wojskami, a polskie zajmowały tereny wokół Hradec Kralove.

- Czy możliwe jest, że ta niechęć choćby do polskiego języka zostanie przełamana?
- Trochę w tej sprawie robię ten film. Może uda się zrobić nim coś dobrego: zabliźnić rany, stworzyć nową jakość artystyczną. Chcę, by wszyscy popatrzyli na ten problem głębiej. Nie przez ideologię, reżimy, marksizm-leninizm. Bo przecież czołgami nie jeździli tylko komuniści, ale młodzi ludzie wzięci do wojska z poboru. I to oni przeżywali szczególne napięcia i dylematy.

- Czuje Pan dreszcz emocji przed filmowym debiutem?

- Pewnie, że tak. Choć nie lękam się, bo lękanie się nie jest moją mocną cechą. Jedyne, czego się boję, to, że jakaś zła siła przeszkodzi mi być w pełnej gotowości. Nie mam tego komfortu bycia tylko reżyserem i odpowiadania wyłącznie za artystyczną stronę przedsięwzięcia. Jestem dyrektorem Teatru im. Modrzejewskiej, firmy, która jest w trudnym momencie, w konflikcie z prezydentem Legnicy, który nasłał na teatr komornika, tuż przed przejęciem przez marszałka, co ma nastąpić 1 stycznia 2009 roku. Jedyne, czego się boję, to czy starczy mi normalnej, ludzkiej energii. Nie mam zwyczaju filozofować, uważam, że trzeba nie pękać na robocie. I robić swoje. Oczywiście nie mam dużego filmowego doświadczenia, a może nawet żadnego. Ale zrobiłem już teatr telewizji i był to przyzwoity spektakl telewizyjny. Współpraca z operatorem i z ekipą była wręcz modelowa. Myślę więc, że teraz będzie podobnie. „Operacja” to bardzo aktorski film, z mnóstwem scen do dobrego zagrania. Materiał jest bardzo dobry, ekipa jest dobra, jeśli nie bardzo dobra. Producent zaangażowany w projekt, więc czegóż więcej chcieć. Dlatego myślę, że dam radę.

- Chciałabym czegoś więcej. Premiery będą w Pradze i Warszawie. Wolałabym u nas, na Dolnym Śląsku.

- To niezupełnie zależy ode mnie. Chciałbym, żeby premiera była w małym miasteczku na granicy, np. w Lubawce. Gdzieś tu, na drodze, którą szły wtedy czołgi. Będę lansował taki kierunek myślenia, bo byłoby najpiękniej żeby tu zjechali premierzy obu krajów i wzięli udział w społeczno-artystycznym wydarzeniu. Ale na razie wszystko przed nami, również decyzje promocyjne, za które odpowiadają przede wszystkim producent i dystrybutor. Ale w te sprawy będę się angażował osobiście, bo Teatr im. im. Modrzejewskiej jest koproducentem filmu, a to znaczy, że mam większy wpływ na wiele spraw, niż gdybym był tylko reżyserem.

(Małgorzata Matuszewska, „Operacja Dunaj nie będzie filmem miłym i łatwym”, Polska Gazeta Wrocławska Magazyn, 20,06.2008)