Drukuj
- Nigdy w życiu nie poszedłem na żaden kompromis ideowy, walcząc o pieniądze. Sam sobie wywalczyłem taką pozycję. Politycy są na chwilę, ja kieruję teatrem już trzynaście lat. Więc w ich interesie jest niejako „podłączyć się” pod sukcesy naszej sceny. Szczególnie, że oświecony polityk widzi siłę takiego narzędzia, jakim jest teatr – zauważa szef legnickiej sceny Jacek Głomb w rozmowie z Milanem Lesiakiem.



Milan Lesiak: Czy można wyobrazić sobie teatr, który nie jest polityczny?


Jacek Głomb
: Można. Ale myślę, że zawsze jest to kwestia wyboru ideowego. Bo jeśli ktoś chce teatrem zmieniać rzeczywistość, to zawsze będzie uprawiać teatr społeczno-polityczny. Sam wolę posługiwać się tym ostatnim określeniem, z naciskiem na „społeczny”. Fraza „teatr polityczny” pachnie jakąś ideologią, opowiedzeniem się po którejś z politycznych stron. Natomiast ja wierzę w taki teatr, który zmienia świat. I w związku z tym, jeśli mam go teatrem zmieniać, to muszę robić projekty bliskie temu, czemu współczesny człowiek chce poświęcać uwagę i czym żyje – w sensie napięć i problemów mu bliskich. Uważam, że siłą teatru jest różnorodność, a polityka stanowi jedną z dróg, z którą teatr się krzyżuje.

M.L.: Nie oznacza to lęku przed polityczną „łatą” jaką można by przykleić do uprawianego przez Ciebie teatru?


J.G.: Nie. Przecież tzw. tradycja teatru politycznego jest wystarczająco bogata, by bez wstydu stawać w szeregu z Meyerholdem, Piscatorem czy Brechtem. Nie widzę powodu, by w tym towarzystwie nie być.

M.L.: Dla Ciebie teatr społeczny to taki, który – jak w Legnicy – w sposób istotny przekształca przestrzeń miasta, prawdziwie wpływa na mieszkających w nim ludzi i zmienia ich stosunek do, nazwijmy rzecz ogólnie, kultury.


J.G.: Tak. Nigdy nie chciałem, aby teatr był tylko hucpą, która polega na tym, że my robimy spektakl, krytycy wychwalają scenografię i tak rzecz się kończy (choć przecież i to jest oczywiście konieczne). Ale moim zdaniem sens uprawiania sztuki teatru tkwi gdzieś indziej. Bo weźmy pod uwagę właśnie scenografie Małgosi [Bulandy] do naszych spektakli. Charakteryzuje je pewna szlachetność tonu, która sprawia, że stajemy się wyraźni – mam tu na uwadze np. pracę w drewnie. Nie atakujemy widza industrialnymi instalacjami czy aluminium pomieszanym ze szkłem. Drewno jest materią i jednocześnie przestrzenią nam bliską, naturalną – tak jak idea zbliżenia sceny do ludzi. Zawsze ważne jest dla mnie JAK coś jest robione, ale równie istotne jest PO CO to powstaje. Jeżeli idziemy do zdegradowanej przestrzeni, w której realizujemy przedstawienie, dążąc do tego, by ją ocalić, to trudno wyobrazić sobie coś bardziej modelowego w tak postawionej sprawie. Przecież to jest właśnie robienie teatru społecznego.

M.L.: Teatr wymaga pieniędzy. Czy ta zależność nie sprawia, że jest on zawsze powiązany z polityką funkcjonalnie? I że terror ekonomiczny stanowi bodaj większe zagrożenie dla wolności wypowiedzi artystycznej?


J.G.: Nigdy w życiu nie poszedłem na żaden kompromis ideowy, walcząc o pieniądze. Sam sobie wywalczyłem taką pozycję. Politycy są na chwilę, ja kieruję teatrem już trzynaście lat. Więc w ich interesie jest niejako „podłączyć się” pod sukcesy naszej sceny. Szczególnie, że oświecony polityk widzi siłę takiego narzędzia, jakim jest teatr.

M.L.: Teatru jako politycznej trybuny i głoszonej z niej propagandy?

J.G.
: Nie. Chodzi mi o to, że ja nie brzydzę się polityką ani nie uważam jej za zło wcielone. W końcu sam startowałem i pewnie jeszcze będę kiedyś startował w wyborach. Sądzę, że w polityce pracuje wielu fajnych ludzi, którzy naprawdę mają na uwadze interes społeczny. Ale ich się zwykle nie zauważa, bo widać głównie takie potwory jak Lepper czy Ziobro.

M.L.: Czyli bliższe Ci jest myślenie o uprawianiu nazwijmy to małej polityki. Mówiłeś, że polega ona na dogadywaniu się z konkretnymi ludźmi, którzy nie są jedynie nazwiskiem w teczce z Warszawy, ale osobą lokalną, stąd, więc sprawa teatru i potencjalnych sukcesów sceny może leżeć takiemu politykowi na wątrobie.


J.G.: Dokładnie tak. Ale moja poprzednia strategia polegała jednak na nieustannej walce o teatr. Teraz można powiedzieć, że żyjemy w czasie względnego pokoju: nie ma czarnych flag na budynku, nie ma demonstracji, marszów poparcia czy protestów. Jest dobrze. Relacje ze wszystkimi uczestnikami sceny politycznej są bardziej niż poprawne, wręcz koleżeńskie. Równie dobrze współpracuje mi się z Adamem Lipińskim z PiS-u jak i z Jerzym Szmajdzińskim z SLD (śmiech), mimo że różni ich przecież polityczny kosmos. Może to być dowód na to, że istnieje teatr ponad podziałami, pod warunkiem, że taką pozycję uda się wśród polityków wywalczyć. Dziś łatwo o tym mówić, ale jeszcze trzy lata temu pan prezydent miasta wywalał mnie z roboty i zarzucał, że generuję za duże koszty. Wtedy stanęła za mną opinia publiczna i politycy z każdej, nomen omen, politycznej sceny.

M.L.: Udało Ci się zatem „odpolitycznić” teatr, by jednocześnie uprzytomnić politykom jego rangę społeczną, bez oglądania się na Twoje sympatie polityczne. Słyszysz: sama polityka…

J.G.: Moje sympatie polityczne są centroprawicowe, co deklarowałem wiele razy, ale nie mają tu żadnego znaczenia. Teatr, który prowadzę jest dobrem nadrzędnym i w żadnym wypadku nie poświęciłbym go dla kariery własnej czy kogo bądź innego.

M.L.: Masz także świadomość, że w Legnicy teatr jest głównym aranżerem tzw. życia kulturalnego miasta.

J.G.
: Mam, ale wynika to ze słabości środowiska, a nie z mojej siły. Nie jest to jednak sytuacja komfortowa, bo wszyscy wiążą tu swoje nadzieje wyłącznie z teatrem. I jako instytucja jesteśmy zasypywani propozycjami współpracy czy pomocy, na co generalnie odpowiadamy pozytywnie, choć nie zawsze jest na nie czas. A przecież oprócz prowadzenia teatru, czyli „siedzenia za biurkiem”, zależy mi jeszcze na robieniu przedstawień, które dają mi artystyczną wolność i pozwalają zachować autonomię twórczą.

M.L.: Tak jak ostatnio „Łemko”. Poprawny politycznie?


J.G.: Nie. Jest to przedstawienie poetyckie. Jeżeli ktoś powiedziałby, że jest to spektakl poprawny politycznie, to znaczy, że chyba oglądał inny spektakl (śmiech). Ani Polacy, ani Łemkowie, ani Ukraińcy nie mogliby go tak pomyśleć i po obejrzeniu tej historii wyjść z teatru szczęśliwi. Wszyscy dostają tu za swoje: czyli jest to spektakl o takim świecie, jakim on niestety był. Nie ma łatwego podziału na dobrych i złych, a każdy bohater ma ciemne i jasne strony natury.

M.L.: Czy teatr jako „producent” idei, którymi chciałbyś zmieniać lub zakażać świadomość widzów jest Ci bliski? Czy zależy Ci, żeby ludzie po obejrzeniu Twoich spektakli wychodzili odmienieni, o coś bogatsi?


J.G.: To, co robię od paru lat określiłem już mianem „teatru o nadziei”. Tzn. „rozliczam” – co mówię żartobliwie – siebie i kolegów-reżyserów z happy endu realizowanych na naszej scenie sztuk. Uważam, że spektakle powinny się jasno kończyć, ponieważ ludzie mocno dostają po głowie w codziennym życiu i wszyscy stale wrzucają im, że świat jest zły i do niczego. I dlatego bardzo sobie cenię „wynalazek” pewnej wymaganej przeze mnie jasności każdej historii i/czy jej końca. Nawet jeśli opowiadamy o rzeczach trudnych, jakimi był np. los Łemków po wysiedleniu czy codzienność ludzi z blokowisk, staramy się opowiadać to w sposób jasny i zostawiamy jakieś zielone światło, a nie wkładamy widza do „zamrażalnika”, żeby tam z udręczenia nad światem kompletnie się załamał i zamarzł.

M.L.: Czyli posługujesz się teatrem po to, by człowieka pocieszyć, wzmocnić. Teatr powinien być pozytywny. Tak?


J.G.: Nazywam to – „jasny”. Mam na uwadze barwę teatru, która wiąże się także z poczuciem przestrzeni, scenografii, muzyki na żywo, tak często obecnej w naszych przedstawieniach. Wynika to z chęci opowiadania prawdziwych, naturalnych historii. Jeżeli żywy muzyk „wrzuca” swoje emocje w przedstawienie, to naprawdę jest to sto razy lepsze niż taśma, która z powodów niezależnych od taśmy – żadnych odczuć nie posiada.

M.L.: Jeśli prowadzony przez Ciebie teatr nie musi walczyć z władzą – a sam dla niego wypracowujesz ten komfort w Legnicy – to dzieje się tak dlatego, że, jak rozumiem, niezmiennie masz coś miastu atrakcyjnego do zaproponowania…


J.G.
: Żeby było jasne: nie układam się z nikim dlatego, że jestem koniunkturalistą. Natomiast jeśli działa się na rzecz sprawy, na rzecz miasta, żaden polityk nie może tego zakwestionować, bo to byłby strzał w kolano. Nie znam takiego, który – jeżeli chce stąd kandydować i tu rządzić – wyjdzie na trybunę i powie: „W dupie mam interes miasta”. Wszystko, co robię, jest dosłownie zanurzone w mieście i nie jest to tylko deklaracja, jak się często zdarza. Podam przykład: ostatnio na Festiwal przygotowaliśmy spektakl w byłym teatrze variétés. Poza tym uratowaliśmy dach tego budynku i sala się już na pewno nie zawali nikomu z widzów na głowę, ale także żadnemu z okolicznych mieszkańców, niezależnie od tego, czy docelowo powstanie tam scena czy nie.

M.L.: Podobnie jak scena Teatru Letniego w Parku Miejskim, która może na powrót stać się salą teatralną…


J.G.: Nie jest realne, żeby teatr przejmował budynek jeden po drugim. My nie jesteśmy administratorem komunalnym, choć wiem, że miasto chętnie oddałoby pod nasza kuratelę niejedną ruinę, bo wiadomo, że „Głomb coś tam urządzi”. Ale jeśli chodzi o Teatr Letni, to w istocie powstał w rozmowach kuluarowych projekt urządzenia tam dobrej knajpy i sceny kabaretowej jednocześnie, bo na takie rozrywki jest w Legnicy zapotrzebowanie. Moglibyśmy też zapraszać tam różne projekty impresaryjne.

M.L.: Takie działania mieszczą się chyba w formule nazywanej oficjalnie „lokalna polityka kulturalna”, prawda?


J.G.
: Myślę, że miasta powinny odważnie stawiać na określone projekty i wykorzystywać istniejący potencjał. Ponieważ Legnica nie aż tak pociąga inwestorów, to wymyśliłem, że mogłaby stać się miastem kultury i nauki. Ale nie festiwali, które są morderstwem dla kultury, bo wiadomo, że wszyscy chcą tylko świętować (stąd m.in. formuła organizacji naszego Festiwalu CITY co dwa lata). Gdybym miał wpływ na to, jak rządzone jest miasto, zdecydowanie postawiłbym na kulturę i naukę właśnie. Abstrahując od krytycznej oceny np. szkół wyższych, które działają w Legnicy, stanowią one przecież pewien potencjał ludzi, którzy powinni być włączani w krwioobieg miasta. Jednak nie przez spędzanie czasu w pubach, co stanowi dla nich szczyt uczestnictwa w tzw. życiu kulturalnym. Uważam, że w interesie Legnicy leży wykreowanie projektu, który wciągnąłby młodych ludzi np. w pamięć o historii tego miasta. Jeżeli częścią tych dziejów jest mocny akcent rosyjski, to nie można się na to obrażać i mówić, że Rosjanie są „be.., bo było KGB”. Tylko trzeba zbudować wreszcie nowoczesne muzeum czy rodzaj skansenu, który przywoła i pokaże tradycję Legnicy rosyjskiej. Za tym kryje się pewna nostalgia i sentyment i nie ma tu co polemizować. Tak jak Szarik jest archetypem kultury i nie można z nim walczyć. Wszyscy, co walczą z Szarikiem – przegrają, czego Bronisław Wildstein jest rzeczywistym dowodem (śmiech).

M.L.: Czy takim głosem „w sprawie” jest także Twoje przedstawienie „Zabijanie Gomułki”?


J.G.: Rozmawiałem długo na ten temat z Pilchem. Jego powieść nie jest historią o PRL-u. Jest to opowieść o tym, jak w pewnym miejscu na kuli ziemskiej PRL był wzięty w protestancki nawias. Myślę, że w tych dziwnych czasach istniały takie miejsca, takie światy, które nie poddawały się ślepo reżymowi.

M.L.: Czy taka przewrotność uobecnia się także w „Łemku”? Ma ona wprawdzie inny charakter, bo główny bohater, Orest, aranżuje sobie i bliskim świat osobny, zamknięty w nawiasie poszukiwań identyfikacji tożsamowościowej, by nie rzec – antropologicznej?

J.G.: My zawsze staraliśmy się, począwszy od „Ballady o Zakaczawiu”, zabierać głos w imieniu ludzi pokrzywdzonych, biednych, zdegradowanych – w różny sposób. Łączy ich to, że żyją na obrzeżach głównego obiegu społecznego, który nielicznym tylko i to w sprzyjających okolicznościach może zagwarantować całkiem przyzwoite życie.

M.L.: Skąd taka potrzeba wypowiadania się w imieniu ludzi doświadczonych przez gorszy los?


J.G.: A w imieniu kogo mam zbierać głos? Zbigniewa Ziobro, Aleksandra Gudzowatego, tzw. elity, której nie rozumiem czy intelektualistów, których spotkać najtrudniej? Są takie teatry, które swoje spektakle produkują tylko dla siebie nawzajem: koledzy oglądają się naprzemiennie, kiwają z uznaniem głową. Mnie nie interesuje wąż, który zjada własny ogon. Uważam, że jedyna droga teatru to zapalnie światła w miejscach bardzo ciemnych, czasem jak najdosłowniej. I nie przeceniam tu roli teatru – nie jesteśmy przecież od tego, by poprawić ludziom jakość życia i nie możemy budować im szklanych domów. I nie zmieni ich losu sukces tego czy innego spektaklu. Gdy „Ballada o Zakaczawiu” była nagradzana i oklaskiwana, a twórcy spektakli co rusz stawali w światłach reflektorów, miałem w pamięci obraz przestrzeni spektaklu i ludzi, którzy z niej się wywodzą czy mieszkają wokół. Czułem się niekomfortowo – bo pomyślałem, że im niepotrzebne są filmy czy teatry. Oni chcą mieć wyremontowaną klatkę schodową, chodnik wokół kamienicy albo elewację budynku. Czułem wtedy rozdźwięk emocjonalny pomiędzy brawami, blichtrem, kamerami, pochwałami Andrzeja Wajdy a losem tych ludzi. Wiem bowiem, że moja oferta jest z zupełnie innej bajki.

M.L: Czy podobnie było ze Sceną na Piekarach, gdzie potem odbyła się premiera „Made in Poland” Wojcieszka?


J.G.: Nie. Byłem już mądrzejszy, bo wiedziałem, że nie mogę mieć tam tylko jednego projektu i stwarzać wrażenia tymczasowości, głównie po to – jak próbowano mi zarzucać – by głośno było o tym w gazetach. Bo poza zwolennikami mam też w mieście wielu krytyków, którzy uważają, że wszystko robię wyłącznie dla kariery, co jest jakimś absurdem. Ze Sceną na Piekarach, prowadzoną wraz ze Stowarzyszeniem Inicjatyw Twórczych, związała się więc od razu Szkoła Czarodziejów Wyobraźni, by oprócz przedstawień miejsce to kojarzyło się z działalnością na rzecz mieszkańców blokowiska. I teraz jest tak, że odbywają się tu spektakle amatorskie czy inne przedsięwzięcia bliskie dzieciakom i młodzieży z osiedla. Dlatego staramy się uczynić ze Sceny na Piekarach stałą filię teatru, a nie miejsce naznaczone jednorazową tylko, nietrwałą inicjatywą, jak to było w koszarach, gdzie graliśmy „Koriolana” czy w kinie „Kolejarz”, w którym żyła „Ballada o Zakaczawiu”. Scena na Piekarach służy już teatrowi w równorzędnym wymiarze jak duża scena w Rynku. Graliśmy tam cztery premiery, w tym roku będzie następna („Fotografie” Andermana w reżyserii Pawła Kamzy), czyli działamy tak, jak – nie przymierzając – Teatr Polski we Wrocławiu, który dysponuje trzema scenami: Dużą, Na Świebodzkim i Kameralną.

M.L.: Twoje myślenie o przestrzeni teatralnej polega na zakażaniu, naznaczaniu teatrem miejsc nowych…


J.G.: Myślę, że jak wchodzimy w jakąś przestrzeń, która jest kompletną ruiną i zaczynamy – z zachowaniem charakteru miejsca – ją oświetlać, grać muzykę, mówić i aranżować dla potrzeb teatru, czyli scenograficznie, to mury zaczynają na nowo oddychać. I wierzę w magię tych miejsc. Mam takie wrażenie, że to, co tam powstaje, dzieje się w symbiozie z tym przechwytywanym światem, bo wiem, że rzeczy, które wymyślam, nie dałoby się zrobić na scenie pudełkowej, w aksamitach czy w innej sztucznej sytuacji, podobnej charakterem do galerii handlowej, a taką nowoczesną i sterylną przestrzenią dysponują przecież w większości polskie teatry. Mam świadomość, że jedni wolą Rubika, a drudzy słuchają Kormoranów, co pozostaje kwestią wyboru z jednej strony, a z drugiej – jest sprawą estetyki, w której się poruszam. I nigdy w życiu na nic innego bym tego nie zamienił, więc prawdopodobnie moja droga artystyczna zaczęła się i skończy w Legnicy. Bo nie wyobrażam sobie, że gdzieś jest miejsce, w którym miałbym podobną możliwość eksplorowania przestrzeni miasta i jego pustostanów. I to zarówno w Polsce, ani tym bardziej na świecie – zwłaszcza że na świecie lepiej się gospodaruje i ruiny są już przecież dawno wyremontowane (śmiech). Myślę, że podjąłem już taką wewnętrzną decyzję, że stąd nie odejdę.

(Milan Lesiak, "Sceny polityczne", Notatnik Teatralny, 45-46/2007)