Drukuj

- W małych miastach jest czas, żeby pomyśleć o odchodzeniu od stereotypowych rozwiązań, trochę poeksperymentować. Dlatego intere­suje mnie praca na uboczu. Nie pla­nuję reżyserowania w wielkich teatrach, z aktorami o znanych nazwi­skach. Wolę pracować w zespole, gdzie istnieje równość wobec dzieła i procesu twórczego, a nie w miejscu, gdzie dominują gwiazdy, decydujące o kształcie przedstawienia – mówił kilka dni przed swoją pierwszą premierą w legnickim teatrze, w czerwcu 2003 roku, Lech Raczak w rozmowie z Arturem Guzickim dla Rzeczpospolitej.


Artur Guzicki: Do inscenizacji "Zo­ny" w teatrze w Legnicy zainspiro­wał pana film Andrieja Tarkowskiego "Stalker". Czy warto odkurzać takie opowieści i pokazywać je mło­dej publiczności?

Lech Raczak: Zawsze warto pytać, czy jesteśmy tacy, jakimi sami siebie postrzegamy i czy warto odbywać po­dróże, żeby tę wiedzę weryfikować. "Zona" nie jest prostym przełoże­niem na scenę tego, co na ekranie dwadzieścia lat temu zrobił Tarkow­ski. Chcę, by przedstawienie - w prze­ciwieństwie do filmu, wyciszonego, statycznego - było dramaturgicznie klarowne, dynamiczne, rozbuchane.

Pokoleniu dzisiejszych licealistów "Stalker" kojarzy się z grą kompu­terową. Nie wiedzą, że Tarkowski nakręcił taki film. Nawet nie mają szansy go zobaczyć.

Mój widz może nic nie wiedzieć ani o filmie, ani o jego przesłaniu. Moim zadaniem jest stworzenie atrak­cyjnego widowiska. Mam nadzieję, że tak jak wcześniejsze spektakle tego teatru, zobaczy je także publiczność z in­nych miast, i to w rozmaitych, pozateatralnych przestrzeniach. Dlatego między innymi wybrałem Legnicę. Ponadto, stanowi ona doskonałe tło dla tego przedsięwzięcia, choć nie ma w nim bezpośrednich odwołań do miejscowej rzeczywistości. Kiedyś ar­mia radziecka stworzyła tu swego ro­dzaju zony - strefy niedostępne dla nieupoważnionych. Także dziś Legni­ca nie jest kojarzona z zabytkami czy przemysłem, ale raczej z faktem, że była miastem częściowo zamkniętym. Jednak akcja "Zony" nie dzieje się w Legnicy, lecz w bliżej nieokreślonym miejscu. Nawet nie wiadomo, czy ta zona jest miejscem dobrym, czy złym. Jeden z bohaterów mówi tylko, że trze­ba uważać, bo nie wiadomo, co się może zdarzyć.

Film Tarkowskiego postrzegany był przez krytykę jako obraz science fiction. W polskim teatrze ten gatu­nek prawie nie istnieje. Jest pan jednym z niewielu reżyserów, któ­rzy podejmowali na scenie taką te­matykę.

Ale nie tym razem. Staram się myśleć o "Zonie" jak o spektaklu re­alistycznym, którego akcja mogłaby się zdarzyć jutro czy pojutrze, a nie za ileś tam lat. Sam postrzegam film Tarkowskiego jako obraz współcze­sny. Swoją drogą szkoda, że w Polsce nadal gatunek science fiction jest niedoceniany, także w literaturze i filmie. Mam poczucie, że doskonale nadaje się do rozstrzygania wielu problemów, stawiania ważnych py­tań. Twórczość Stanisława Lema jest tego potwierdzeniem.

Stawia pan w teatrze na intelektu­alną rozmowę. Tymczasem z raportu o stanie polskiego teatru wynika, że widzowie szukają rozrywki.

Jestem przekonany, że istnieje pu­bliczność szukająca w teatrze refleksji. Nie jest liczna, ale jej potrzeby trzeba zaspokajać. Zresztą teatralna komer­cja to przecież dwa typy działalności. Repertuar lekki i lektury szkolne - właśnie te ostatnie mają największą widownię. Teatry korzystają z mechanizmu napędzania im szkolnej wi­downi i nazywają to misją edukacyj­ną. Sam niedawno wyreżyserowałem na prowincji, w Gnieźnie, lekturę szkolną. Molierowski "Skąpiec" został tak pomyślany, by nastoletni, których tam doprowadzą, dobrze się bawili i rozumieli, co dzieje się na scenie.

Lubi pan prowincję?

W stereotypowym myśleniu Le­gnica czy Gniezno to miasta prowin­cjonalne. Jednak w dzisiejszych cza­sach pojęcie "teatralna stolica kraju" straciło rację bytu. Wszystkie pomy­sły, nowatorskie rozwiązania błyska­wicznie przenikają granice. Sztuka teatralna po prostu ich nie zna. Z moich doświadczeń wynika, że dale­ko od tak zwanych centrów kultural­nych istnieje możliwość robienia teatru w większym skupieniu, z więk­szą uwagą. Oczywiście, że w Warsza­wie czy Krakowie reżyser ma do wyboru najlepszych aktorów. Ale tylko w teorii, najczęściej są oni bardzo za­jęci. W małych miastach jest czas, żeby pomyśleć o odchodzeniu od stereotypowych rozwiązań, trochę poeksperymentować. Dlatego intere­suje mnie praca na uboczu. Nie pla­nuję reżyserowania w wielkich te­atrach, z aktorami o znanych nazwi­skach. Wolę pracować w zespole, gdzie istnieje równość wobec dzieła i procesu twórczego, a nie w miejscu, gdzie dominują gwiazdy, decydujące o kształcie przedstawienia.

Czy druga w krótkim czasie premie­ra oznacza, że po latach przerwy Lech Raczak wraca na polskie sceny?

Nie muszę wracać. Nie straciłem z krajem kontaktu, choć większość czasu spędzam we Włoszech. Cały czas związany jestem z festiwalem Malta. Realizuję to, co mnie intere­suje i tylko wtedy, kiedy mam coś do powiedzenia.

Nie kusi pana powrót do teatru nie­zależnego? W Polsce albo we Wło­szech?

Nie mam takich możliwości. W Polsce brakuje systemu, który pozwala skorzystać z dotacji na taką działal­ność. Teatr niezależny wymaga pienię­dzy, m.in. na przetrwanie. Na pierwsze przedstawienie zespół musi pracować ze dwa lata. W tym czasie ludzie mu­szą z czegoś żyć. We Włoszech nato­miast jest ogromna konkurencja, dzia­ła ponad 400 grup teatralnych, które są zarejestrowane i korzystają z finan­sów publicznych. W całej Unii system dofinansowywania kultury polega na tym, że jak ktoś stara się o grant na działania artystyczne, musi wykazać, że ma część pieniędzy. Gdyby w Polsce można było uzyskać środki z minister­stwa lub z samorządu, łatwiej byłoby sięgać po pieniądze unijne. We Wło­szech niezależna grupa po zrealizowa­niu projektu dostaje zwrot podatków, które zapłaciła. Dotyczy to między in­nymi podatku VAT za zakup towarów i usług. W całości zwracane są także koszty ubezpieczenia socjalnego pła­conego przez członków grupy.

Tymczasem u nas minister finan­sów chce odebrać twórcom możli­wość odliczania 50-proc. ulgi, która wynika z kosztów uzyskania przy­chodu. W ten sposób ludziom żyją­cym z umów o dzieło i praw autorskich podatki mogą być podniesio­ne o 100 procent. Niestety, finansów państwa taka zmiana nie zbawi, a wielu artystów zostanie jeszcze głębiej wepchnię­tych w obszar biedy, w którym żyją.

(Artur Guzicki, "Cały świat jest prowincją", Rzeczpospolita,  4.06.2003)

 

Od redaktora @KT:

„Zona” wg filmu Andrieja Tarkowskiego „Stalker” w Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy. Scenariusz i reżyseria: Lech Raczak, scenografia: Bohdan Cieślak, muzyka: Lech Jankowski. Premiera na Scenie na Nowym Świecie 8 czerwca 2003 r. Fragmenty recenzji:

Artur Guzicki, Przekrój: Przedstawienie nie jest lekkie i łatwe, jak każde doświadczenie samopoznania. Warto jednak odbyć tę wędrówkę po wiedzę o sobie. Zaletą spektaklu jest umieszczenie akcji w daw­nym wojewódzkim domu kultury. Scenografia Bogdana Cieślaka (wielki przewrócony budy­nek) pozwala reżyserowi świetnie wykorzystać całą przestrzeń sali, a widzom poczuć się zupeł­nie inaczej niż w konwencjonalnym teatrze.

Stefan Drajewski, Głos Wielkopolski: Spektakl Raczaka utrzymany jest w atmosferze onirycznego snu, w którym człowiek przyznaje się do najskrytszych bolączek i niepokojów. W tym spektaklu odnalazłem po latach teatr Raczaka, który lubię, teatr czuły na krzywdę człowieka, teatr podszyty poezją, nostalgią, zaangażowany, moralitetowy wręcz.

Ewa Obrębowska-Piasecka, Gazeta Wyborcza Poznań: Tylko tyle? - myślę, kiedy zapalają się światła nad widownią. Dlaczego tylko tyle? I nagle zaczynam się czuć, jak w komnacie spełniania życzeń. Nie tych, które jesteśmy skłonni wypowiedzieć głośno, ale tych schowanych głęboko. Czego chciałam od Stalkera? Żeby był objawieniem? Arcydziełem? Iluminacją? Tak mi się wydawało. A co dostałam? Poczucie, że nigdy nie żałowałam teatralnych wędrówek, w których przewodnikiem był Lech Raczak. Tej też nie żałuję.

Rafał Bubnicki, Rzeczpospolita: Symbo­liczna scenografia Bohdana Cie­ślaka świetnie przystaje zarówno do mieniącej się wieloma znacze­niami akcji przedstawienia, jak i do miejsca, gdzie zostało ono zre­alizowane. Przypowieść o losach trzech podróżnych Raczak rozgrywa na trzech planach teatralnych. Jak w filmowym zbliżeniu - im bliżej puenty przypowieści, tym bohate­rowie są bliżej widzów. Drama­tyczny finał ich wędrówki rozgry­wa się na podeście tuż przed pierwszym rzędem. Widzowie sta­ją twarzą w twarz z dylematem, jaki rozwiązują członkowie wypra­wy. Scenicznej podróży towarzyszy niepokojącą, dyskretna muzy­ka Lecha Jankowskiego.

Małgorzata Matuszewska, Gazeta Wyborcza Wrocław: Dla Lecha Raczaka inspiracją scenariu­sza stał się film Andrieja Tarkowskiego „Stalker”. Raczak także opowiada o des­perackim pragnieniu dotarcia do miejsca, w którym zostaną rozwiązane nasze pro­blemy. W zrujnowanym wnętrzu starego domu kultury poznański scenograf Boh­dan Cieślak zbudował niezwyczajne wnę­trze. To rodzaj przewróconego domu, w którego oknach czyhają kolejne nie­bezpieczeństwa. Stamtąd, z głębi „sceny” zdążają ku widzowi aktorzy.

Artur Guzicki, Konkrety: To spektakl niezwykły z kilku powodów. Powstał zain­spirowany „Stalkerem” - gło­śnym filmem Andrieja Tarkow­skiego, który w latach siedem­dziesiątych okrzyknięto jednym z najwybitniejszych dzieł tego czasu. Lech Raczak dość swo­bodnie przełożył opowieść na scenę. Stworzył widowisko dy­namiczne, pełne mocnych punktów i interesujące. Trzyma ono w napięciu i wciąga widza od pierwszych do ostatnich mi­nut.

Leszek Karczewski, Gazeta Wyborcza Łódź: Chyba science fiction w teatrze brzmi niewiarygodnie, gdy podać ją absolutnie serio. A jednak po „Zonie” pozostaje nie­pokój - świadomość, że spektakl dotyka kwestii wiary, której jest dana łaska wyz­naczania sensu życia (jak Stalkerowi) albo nie (jak pozostałym). Wobec której łamią się prawa fizyczne Uczonego czy estetycz­ne Pisarza - wobec tego jej nienawidzą lub boją się jej. W którą nikt oprócz Stalkera nie chce uwierzyć.